Habicht 3277 m n.p.m



A więc... Tak, tak. Nie zaczyna się zdania od "a więc" - ach te niezapomniane odpytki na lekcji historii za czasów liceum i ciągłe poprawianie przez nauczycielkę naszej kulejącej polszczyzny. Bez względu na spory o poprawność, nic nie zmieni jednak faktu, że w zeszły weekend pękł pierwszy w moim życiu 3-tysięcznik.





A jak to się wszystko zaczęło? Jak sam Damian przyznał: "jeżdżąc palcem po mapie". Z racji dobrej dostępności  i trudności nie przekraczających naszych możliwości, kandydatem stał się Habicht (3277 m n.p.m) [z niem. Jastrząb] leżący w Alpach Sztubajskich. Pierwsza próba wyjazdu w tamte rejony miała się odbyć pod koniec kwietnia. Prognozy pogody pokrzyżowały nam jednak plany. Nikt z nas nie miał za bardzo ochoty egzystować przez pare dni w zimnych i deszczowych warunkach. W porozumieniu z Marcinem, zdecydowaliśmy się przesunąć wypad o 3 tygodnie. Cierpliwość popłaciła. Na zaplanowany atak przewidywano słoneczną aurę.

W późny, piątkowy wieczór swoim supermobilem zajechał do Legnicy Marcin. Wpakowaliśmy z Damianem swoje graty do bagażnika i po ustawieniu trasy w GPS-ie, ruszyliśmy w kierunku autostrady A4. Podczas nocy, do pokonania mieliśmy ponad 900km. 

Start zaplanowaliśmy z małej wioski Volderau, 
idąc przez schronisko Mischbachalm.

sobota, 26 maja 2012

Na miejsce zajechaliśmy około południa. Zaparkowaliśmy przy małej tyrolskiej knajpie, w której jeszcze przed wyjściem na szlak z ciężkimi plecakami, postanowiliśmy zjeść ostatni, normalny posiłek. Sielankową atmosferę podkreślał podgwizdujący kelner.

Cała nasza dzielna trójka ruszyła w kierunku rozwidleń szlaków. Do schroniska Mischbachalm mieliśmy według tabliczki 2,5h drogi. Nam jednak nigdzie się nie spieszyło, więc na pokonanie ponad 700 metrów przewyższenia przeznaczyliśmy 4 godziny.

Znalezisko na szlaku.

W końcu wyłoniło się nam małe schronisko Mischbachalm. 
Według informacji zawartych w Internecie, miało być jeszcze zamknięte.

Po Marcinie kompletnie nie widać zarwanej nocki za kółkiem ;)

Wyszliśmy ponad poziom lasu i ukazała się nam drewniana chata - czyli wspomniany Mischbachalm. Pobyczyliśmy się trochę przy niej w towarzystwie słonecznych promieni i panoramy na Alpy Ötztalskie. Po tak długiej przerwie, poderwaliśmy się na nogi jeszcze raz tego dnia, by założyć nasz base camp ;) Weszliśmy ponad poziom schroniska skanując szczegółowo ukształtowanie terenu. Wielkiego wyboru zbytnio nie mieliśmy. Udało nam się jednak znaleźć mały skrawek trawy nachylonej pod kątem zdatnym do przełknięcia. Damian skoczył po wodę do pobliskiego strumienia, a ja z Marcinem rozłożyłam w tym czasie namiot.

Nasz Base Camp już prawie gotowy :)

Będąc raptem około 200 metrów powyżej schroniska, odczuliśmy całkowite odosobnienie. Górska atmosfera na dobre zaczęła się nam rozkręcać. Otworzyliśmy kuchnię i zaczęliśmy pichcić w obecności słońca, które z minuty na minutę skrupulatnie zakrywane było przez skalną ścianę okolicznych szczytów. Wydawać by się wtedy mogło, że są na wyciągnięcie ręki.

Po wstępnej licytacji co do godziny pobudki, schowaliśmy się do namiotu, który stanowił fantastyczną izolację od chłodu panującego na zewnątrz. Chłopaki całą noc ćwiczyli tzw przysiad ukrzyżowanego. Dobrze, że kamienie podstawione w okolicach stóp były na tyle ciężkie, że nie sturlały się do samego dna doliny. Ja natomiast od razu dałam za wygraną i niczym jak zwinięty w kłębek kot, spałam w nogach.

niedziela, 27 maja 2012


Pomimo niedogodności spało się tak dobrze, że przegapiliśmy naszą porę pobudki! Zamiast wstać o ustalonej 4, Damian w pewnym momencie zerwał się ze snu i sięgnął  ręką do kieszeni. Na tarczy zegarka ujrzał godzinę 6:30! Całe zamieszanie obudziło mnie, a potem Marcina. Zanim odnalazłam swoją lokalizację w namiocie i co/kto gdzie leży,  poczułam rozgaszczający się na dobre ziąb, który wpadał otwartym już wejściem do namiotu.

Wygramoliliśmy się z poliestrowego schronu, dygocząc przy tym z zimna. Podczas pakowania najważniejszych rzeczy do  plecaków, przeszedł obok nas jeden "wymiatacz-samotnik", który takie górki pewnie wciąga jedną dziurką nosa jak poobiedni spacer. W krótkim T-shircie  przystanął na chwilę. Wymieniliśmy informacje o planach po czym pożyczyliśmy sobie powodzenia.

Około godziny 8 oficjalnie rozpoczęliśmy nasz atak na Habichta. Przy śnieżnym jęzorze, który wyżłobioną rynną opadał do doliny, ubraliśmy raki oraz wspinaczkowe uprzęże. Pierwsze 500 metrów przewyższenia tego dnia osiągnęliśmy jeszcze w cieniu. Dopiero będąc na około 2600 metrach n.p.m słońce na dobre przedarło się ponad otaczające nas ostre granie.

Słońce dopiero się rozkręca...


W oddali pobłyskiwał lodospad.

A  północnej ściany Habichta wciąż nie widać.


Pogoda na razie się utrzymuje.

W końcu pokazał się Habicht.

Będąc na lodowcu, oprócz z ostrym podejściem, walkę toczyliśmy także z przenikliwym słońcem. Dopiero będąc przy lodospadzie naszły z nad północy większe kłęby chmur, które już do końca dnia zatrzymywały ciepło, które mogłoby ogrzewać nasze zmarznięte dłonie. Po kilku chwilach zwątpienia, udało nam się jednak stanąć na szczycie o 14:06.

Habicht 3277m n.p.m.

Z narodową na szczycie.

Trochę widoków ze szczytu.

Na szczycie byliśmy w stanie w pełni dostrzec ogrom Alp. Góry ciągnęły się po horyzont i nie było widać ich końca. Wówczas wtedy dotarł do nas fakt, jak małe pasmo stanowią nasze polskie i słowackie Tatry. Pokrzątaliśmy się trochę na górze, po czym zdecydowaliśmy się kierować z powrotem do naszej bazy, mając nadzieję, że wszystko tam zastaniemy.

Pora wracać do base camp'u ;)

No to teraz już tylko w dół.

Uciekamy przez deszczem.

Szybko traciliśmy wysokość, stąd w base camp'ie byliśmy po 3 godzinach. Noc w namiocie przebiegła podobnie jak poprzednia. Z tym, że na zewnątrz, całą noc pokropywał deszcz.

Oczy pandy i czerwone poliki. To to, co nas wyróżniało z tłumu ;)

W poniedziałkowy poranek zwinęliśmy wszystkie swoje graty i zeszliśmy do Volderau. Stamtąd, podczas 8 godzinnej jazdy do domu towarzyszyła nam m.in  romantyczna Lana Del Rey oraz Florence + The Machine.

Komentarze

  1. I´m really looking forward to see it! (Although I don´t understand polish ^^).

    Greets!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekam na relację :D
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratulacje! :-)
    Ja jeszcze nie mam na koncie żadnego 3-tysięcznika. :-(
    Ale może już niedługo...
    Jeszcze raz gratuluję zdobycia szczytu, super opisu i udanych zdjęć z wyprawy.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Udana wyprawa:) i jeszcze do tego nosek przypiekło :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Great! Really great! Blessed google translator...=)
    Congratulations for that awesome summit!

    Greets!

    OdpowiedzUsuń
  7. Anonimowy18/6/12 00:06

    Gratulacje! :)

    Zimuś

    OdpowiedzUsuń
  8. Anonimowy18/6/12 11:24

    Gratuluję zdobycia pierwszego 3-tysięcznika!!! A barwy narodowe na szczycie robią wrażenie ;-) Zdjęcia prześliczne aż zachęcają do wyprawy w Alpy :-)
    Pozdrawiam
    verita

    OdpowiedzUsuń
  9. Wow, fantastyczna miejscówka na nocleg! Takiego widoku z rana, to tylko pozazdrościć!
    Pozdrawiam, Asia z Halika

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

DRABINA WAŁBRZYSKA - kondycyjny wycisk w Sudetach!

SCHRANKOGEL - trzytysięcznik dla początkujących

Jezioro Iseo - poradnik praktyczny [gotowiec urlopowy!]

Karkonoska Diagonala