Trawers Allalinhorn 4027 m n.p.m



To było kilka lat wstecz. Miejsce wydarzeń: kawiarnia "U Przyjaciół" w Poznaniu. W późny, jesienny wieczór siedziałam wraz z moimi znajomymi z czasów liceum przy winie. Każdy z obranym już życiowym i zawodowym kierunkiem. Początki studiów, nowe otoczenie, nowe wyzwania. Rozmawialiśmy o różnych sprawach. Począwszy od tego kto ma piątki wolne, a kto nie, po te bardziej odległe z dołączoną etykietą "abstrakcja". W pewnym momencie na tapetę poszły marzenia. Pamiętam jak dziś, kiedy mój przyjaciel przy świetle małej lampeczki (nie od wina :D) rzekł wtedy przy stoliku w tej kawiarni: "Daj(my) sobie 5 lat na Blanca, na jakiś 4 tysięcznik". Ja się wtedy tylko uśmiechnęłam z zaciśniętymi zębami i od razu pesymistyczne odpowiedziałam: "O czym ty w ogóle mówisz? To jest totalnie wyrzucony w kosmos pomysł!". W tamtym czasie kompletnie nie mieliśmy wysokogórskiego doświadczenia, stąd od razu była taka moja reakcja. Na koncie mieliśmy jedynie kilka przemierzonych standardów szlakowych w Tatrach i przeżycie zadymki śnieżnej na Śnieżce. To wszystko! 

Pomimo wyjazdu na studia do nizinnego miasta, mój romans z górami nie zgasł, wręcz zaczął się coraz bardziej rozwijać. Znajomi z biegiem kolejnych semestrów zmienili trochę kierunek zainteresowań i okazało się, że z tym postanowieniem zostałam sama. 



Skończyłam studia, zaczęłam zawodowo pracować. Kilka lat przeminęło, ale nigdy nie opuścił mnie górski maniakalizm. Małymi krokami zaczęłam niekontrolowanie robić nowe rzeczy. Z sezonu na sezon, to spróbowałam wspinaczki, to zdobyłam swój pierwszy pozaszlakowy szczyt w Tatrach, to po raz pierwszy ujrzałam Alpy. Zebrane doświadczenie z tego okresu oraz wejście na Grossglocknera w 2015 roku dodało mi pewności siebie. Granica tego w jaki sposób i jak dalekie góry mogę zdobywać zaczęła się przesuwać. Samo myślenie o 4 tysięczniku nie powodowało już aż takiej gęsiej skórki na rękach.

Czy zmieściłam się w tych 5 latach? Nie wiem, bo nie pamiętam dokładnej daty spotkania w tej kawiarni :D, ale nawet jeżeli się trochę spóźniłam to marzenie spełniłam.

Nie chciałam jednak rzucać się od razu na głęboką wodę, więc z pośród kilku zalecanych na początek 4 tysięczników wybrałam razem z Damianem ostatecznie Allalinhorn. Szczyt lekko wybijający się ponad magiczną 4 z przodu. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to kawał lodowcowej góry. Faktem jest również, że leży w Szwajcarii. W kraju, który ma na pęczki takie kolosy i jest niestety oddalony od Polski ponad 1000 km. Sam więc dojazd tam, jest już małym wyzwaniem, zwłaszcza mając pod maską skromne 70 koni mechanicznych.

piątek, 2 września 2016

Dojazd do Saas Fee postanowiliśmy podzielić na dwa dni. Wklepana w GPS trasa mierzyła  około 600 km, tak aby mniej więcej na południowym krańcu Niemiec zrobić przerwę na nocleg. Jazdę na autostradzie umilały nam audiobooki przeplatane z normalną muzyką i ciszą. Będąc mniej więcej w połowie, zaczęłam rozmyślać czy aby na pewno wszystko spakowaliśmy. Z dozą niepewności przekazałam Damianowi, że chyba nie mamy śledzi od namiotu. Generalnie nie planowaliśmy biwakowania w wysokogórskim terenie, ale jak się później okazało podczas tego wyjazdu, jednak by się nam przydały. Ostatecznie poratowaliśmy się tym co mieliśmy. O szczegółach afery śledziowej w dalszej części relacji :)

Napisałam we wstępie, że stresowałam się tak długą jazdą z 70 konikami mechanicznymi. Szwajcaria jest bardzo górzystym krajem. W kwestii korzystania z autostrad czy tuneli zachowaliśmy osobowość typowych cebulaków :D, dlatego mieliśmy do pokonania kilka przełęczy, w tym dwie naprawdę wysokie. Kiedy jechaliśmy do Austrii na Hochalmspitze w 2014 r, podjeżdżaliśmy pod zaporę Gößkar. Auto męczyło się wtedy niemiłosiernie, a ja razem z nim, ino psychicznie, bo akuratnie siedziałam za kierownicą. W ciężkich bulach Komorowskiego udało się jakoś wtedy podjechać. Od tamtej sytuacji obiecałam sobie, że raczej będziemy unikać takich stromych tras. Taaa... :)

Zjechaliśmy z niemieckiej autostrady, by gdzieś w krzaczorach rozłożyć się z namiotem. W plecy wbijały mi się tablice rejestracyjne. Chcieliśmy być jak najbardziej przytuleni do auta, by się nie rzucać w oczy. Przed zgaszeniem dyndającej nad naszymi głowami czołówki, Damian przedstawił plan dojazdowy na następny dzień. Wspomniał o jakiejś Furce. Nazwę od razu przechrzciłam na Burkę.

Burka, tzn Furka to wysokogórska przełęcz mierząca prawie 2500 m n.p.m. By dostać się pod Allalinhorn, musieliśmy na nią wjechać, a potem oczywiście zjechać. Całą noc nie dawała mi spokoju. Już wyobrażałam sobie ten przejmujący ryk silnika.  Zadawałam sobie ciągle to samo pytanie: jak my podjedziemy na tą cholerę?

(Furkapass wystąpiła nawet na dużym ekranie. Na tej przełęczy były kręcone sceny pościgu w Bondzie "Goldfinger").

sobota, 3 września 2016

Po nocce w krzakach, nie zostawiliśmy po sobie ani śladu. Na śniadanie chwyciliśmy po jednej bułce z bagażnika i od razu ruszyliśmy dalej w trasę. Ponownie ustawiliśmy GPS. Hołowczyc wyliczył nam niecałe 500 km, po czym podał czas jazdy - 8 godzin! W umilaniu trasy, liczyliśmy na piękne widoki - nie zawiedliśmy się. Ja jednak niecierpliwie oczekiwałam na spotkanie z Burką.

Nasze 70 koni o dziwo świetnie sobie poradziło na wszystkich przełęczach! Kamień spadł mi z serca, że nie byliśmy zawalidrogami na polskich tablicach. Mijaliśmy wielokrotnie przy drodze pasące się krowy z brzęczącymi pod szyją dzwonkami. Widok ten był mega sielankowy. Właśnie tak po części wyobrażałam sobie szwajcarskie krajobrazy.

Około godziny 18 mieliśmy już do przejechania ostatnie kilometry. Meta zbliżała się wielkimi krokami. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu. Tablice na prawo kierowały na słynny Zermatt, tablice na lewo na Saas Grund/Saa Fee. Marzy mi się od dawna zobaczenie na żywo Matterhorn (o wejściu na razie nawet nie myślę!), ale nie zmieniliśmy planów i skręciliśmy grzecznie w lewo.

W pierwotnych ustaleniach zakładaliśmy, że na Allalinhorn wystartujemy z pułapu jeziora zaporowego Stausee Mattmark (2197 m n.p.m), ponieważ bezproblemowo można tam podjechać, a zrobienie niecałych 2 tysięcy przewyższenia powinno być do ogarnięcia w jeden dzień. Przy zaporze jest jednak tylko restauracja Mattmark oraz parkingi z biletomatami. Podczas podjazdu mijaliśmy tablice z informacją o zakazie biwakowania na terenie doliny - akurat ten kanton Szwajcarii tego zabrania. Kara za nielegalny nocleg wynosi 5 tysięcy franków. Stwierdziliśmy, że ryzyko bardzo dużo może nas kosztować, dlatego z podkulonymi ogonami zjechaliśmy z powrotem do Saas Grund.  Mieliśmy trzy campingi do wyboru. Wybraliśmy pierwszy z brzegu. "Schönblick" świecił praktycznie pustkami. Recepcja również. Chwilę zastanawialiśmy się co robić. Wjeżdżać? Czekać? Szukać innego campingu/miejsca? Zdecydowaliśmy, że jednak wjedziemy, bo byliśmy już mocno zmęczeni całodzienną jazdą przez Szwajcarię. Akuratnie gdy zaczęliśmy rozbijać namiot, ktoś pojawił się na moment w recepcji. Damian poszedł załatwiać formalności. Nie było go chyba z 20 minut. Gdy wrócił oprócz bardzo wysokiego rachunku, trzymał w ręce dwie karty. Dzięki tym kartom Szwajcaria zrobiła się przyjaźniejsza dla naszego portfela, a czterotysięczniki bardziej dostępne. Okazało się, że na okres noclegu w dolinie otrzymuje się imienną kartę gościa, dzięki której można do woli korzystać z wyciągów. W ramach tych kart, otrzymuje się też inne korzyści, m.in tańsze parkingi. Dostaliśmy również informator w języku angielskim. W małej książeczce były wszystkie ważne telefony i adresy konkretnych placówek czy miejsc (informacja turystyczna, parkingi, apteki, noclegownie itd) a także godziny otwarcia kolejek. Nie wiem jak to się stało, że tak ważna informacja umknęła nam podczas planowania wyjazdu. Wiedzieliśmy wcześniej tylko, że opłata klimatyczna jest bardzo wysoka (7 franków). Nocując niżej, koszt zmniejszyłby się  do około 1,5 franka.

Wyłożyliśmy się w namiocie i zaczęliśmy praktycznie od nowa planować wejście na Allalinhorn. Zrezygnowaliśmy z podjazdu autem nad zaporę. Zamieniliśmy to na skorzystanie z kolejki Alpin Express  z Saas Fee, która wjeżdża na prawie 3000 m n.p.m. Stamtąd można (i jest to zazwyczaj praktykowane) podjechać górskim metrem (wagonik kolejki jak z naszej Gubałówki, ale jeżdżącej w wydrążonym tunelu). Nasze cenne karty, niestety tego metra nie obejmowały.

------------------------------

Allalinhorn to szczyt należący do Alp Pennińskich. Znajduje się na terenie Szwajcarii. Uchodzi za jeden z łatwiejszych 4 tysięczników, ze względu na rozbudowę wyciągów wokół Saas Fee. W szczególności budowa podziemnej kolejki (metra), która dowozi turystów na  wysokość około 3500 m n.p.m sprawiła, że szczyt jest bardzo łatwo dostępny. Ze stacji metra (Mittel-Allalin 3456 m n.p.m) jest do pokonania jedynie 600 metrów przewyższenia. Na szczyt prowadzi łatwa (F) i  krótka (2h) śnieżna trasa. Allalinhorn nie przedstawia trudności technicznych. Główne zagrożenie stanowią obok szczelin (jak to na lodowcu) przede wszystkim zjeżdżający narciarze (całoroczny ośrodek narciarski). Szczyt jest więc często wybierany jako cel aklimatyzacyjny.

Nie do końca nam pasował taki banalny przebieg trasy. Planując wejście na Allalinhorn chcieliśmy jednak podejść do tego szczytu trochę ambitniej i zdecydowaliśmy się na wejście północno-wschodnią granią - Hohlaubgrat, która wygląda całkiem przyjemnie i przede wszystkim wciąż pozostaje nieskażona cywilizacją. Na grani występują też trudności. Droga wyceniana jest na PD (nieco trudna). Jest to głównie śnieżna droga wspinaczkowa, gdzie do pokonania mamy podszczytowy około 30 metrowy uskok skalny (II).

------------------------------

Prognozy na dzień ataku szczytowego :D niestety nie zapowiadały słonecznej lampy. W późnych godzinach popołudniowych miało przyjść jednodniowe załamanie pogody. To załamanie planowaliśmy mieć nad głowami będąc na zejściu drogą normalną (bliskość cywilizacji).


niedziela, 4 września 2016

Budziki ustawiliśmy tak, aby zdążyć ogarnąć się przed pierwszym startem kolejki (7:30). Tuż przed wyjechaniem z campingu do Saas Fee, Damiana coś tknęło by jednak nasz bezśledziowy namiot czymś obciążyć. Wrzucił w ostatniej chwili ciężką skrzynkę z żarciem do środka z nadzieją, że dzięki temu nasz dom nie odleci.

Po około 15 minutach jazdy zameldowaliśmy się w Saas Fee. Miasteczko jest strefą bez samochodów. Dla zmotoryzowanych jest kilkupoziomowy parking (oczywiście płatny). Zostawiliśmy naszego dzielnego Rekina, a my ruszyliśmy szukać kolejki. Kilka kręcących się osób z przytroczonymi do plecaków czekanami oraz narciarzy, upewniło nas w którą stronę mamy iść. Słońce nad ranem tak oświetlało lodowce, że aż raziły w oczy gdy się zadzierało głowę do góry!

Przed budynkiem dolnej stacji kolejki Alpin Express spotkaliśmy takiego kotowatego!

Weszliśmy do budynku. Kolejka z ludzi składała się w przeważającej mierze z narciarzy. Turyści stanowi jedynie garstkę. Przy bramkach miała nastąpić chwila prawdy. Czy dzięki otrzymanym kartom faktycznie zapali się zielone światełko, a bramki się otworzą? Kilka sekund niepewności i jest! Przechodzimy dalej! Cieszyliśmy się jak dzieci :D

W budynku górnej stacji kolejki (Felskinn), praktycznie WSZYSCY przechodzili tunelem dalej w kierunku metra, a my jak te dziwaki zostaliśmy i wyszliśmy na zewnątrz. Potrzebowaliśmy chwili by przyzwyczaić się do rześkiego powietrza. W krótkim czasie znaleźliśmy się na prawie 3000 m n.p.m. 

Tuż obok budynku, znajdują się szlakowskazy. Te z kolorem niebieskim to trasy alpejskie dla doświadczonych turystów. Z Felskinn udaliśmy się w kierunku schroniska Brittania Hütte 3030 m n.p.m, trawersując najpierw "rampę" lodowca Chessejn. Niestety po około 15 minutach, raki poszły z powrotem do plecaka, a my straciliśmy mnóstwo czasu. Od przełęczy Egginerjoch (2989 m n.p.m), dalsza droga składała się z chaotycznie położonych większych to mniejszych kamieni. Cały krajobraz tego miejsca jest mocno specyficzny. Wyglądało to dla mnie, jakby betoniarka wylała gruchę betonu zmieszanego z głazami. Przez chwilę czuliśmy się jakbyśmy wylądowali na księżycu. Ani śladu zieleni! Szlak nie ma ewidentnej ścieżki. Co jakiś czas widoczne są jedynie maźnięte sprayem na kamieniach kreski. Kamienie kompletnie nie trzymały się podłoża i nie raz wyjeżdżały nam z pod butów. Do tego jeszcze pokonywaliśmy liczne fragmenty z warstwą cienkiego lodu. 

Allalinie, nachodzę!

Alphubel 4206 m n.p.m

Kamienie, wszędzie kamienie.

Gdzie to schronisko?!

No w końcu jest! Widoczna na zdjęciu kreska na kamieniu.

 Brittania Hütte 3030 m n.p.m

Stralhorn 4190 m.n.p.m (po lewej) oraz Rimpfischhorn 4199 m n.p.m (po prawej).


I wspólna z nimi fota :)

Przy schronisku panowała cisza. Zapowiadało się, że Hohlaubgrat będzie cały dla nas. Zeszliśmy wyraźną (niebiesko-białe znaki) ścieżką do progu lodowca Hohlaub. Po drodze, na zielonym zboczu  czmychnęła nam galareta. Tzn świstak :D Niezgrabnie biegł w stronę nory. Ehhh, kolejny egzemplarz zdążył uciec przed moim aparatem :(

Do pokonania mieliśmy 1050 m przewyższenia, które według opisu w przewodniku zajmuje około 4-5h. Miejscami występuje nachylenie do 40 stopni.

Allalinhorn oraz widoczna Hohlaubgrat. Tam właśnie idziemy.

Jezioro zaporowe Stausee Mattmark oraz szczyt Stellihorn 3436 m n.p.m

Pierwsze dziurzyska.

Początkowo szliśmy bez założonych raków (wypłaszczenie). Jeszcze po tak mocno zmrożonym śniegu nie szłam. Fani zimy w górach, z utęsknieniem czekają na takie dźwięki :)

Gdy lodowiec zaczął nabierać już poważnego tonu, oszpeiliśmy się, ale zrezygnowaliśmy na razie z wiązania się liną. Szczeliny straszyły nas w bezpiecznej odległości, a my byliśmy też przez to trochę szybsi. Zęby raków pięknie wgryzały się w zmrożony śnieg.

Na lodowcu Hohlaub.

Gdy zrobiło się coraz czujniej, związaliśmy się liną. Poszłam na pierwszaka. Mój wzrok co chwilę przyciągała odsłonięta skalna ściana opadająca z Allalinhorna. Takiego koloru skały jeszcze nie widziałam.

Seraki. A pod nimi ta skalna ściana, której barwa bardzo mi się spodobała.


A tam też pójdziemy, tylko jeden dzień później, ale na razie ciiii... ;)

Góry. Za górami góry. Jak to w Alpach.

Czujnie ominęliśmy miejsce z pobliskimi serakami. Gdy wydostaliśmy się ponad nie, zamiast na grań wejść od lewej strony, my wbiliśmy się na śnieżnolodowy stok na wprost. To był jeden z najniebezpiecznieszych momentów. Podchodziliśmy na przednich zębach raków. Pod nami co chwilę leciały kryształki lodu. W pewnym momencie pojawił się delikatnie formujący się uskok śnieżny. Szliśmy wzdłuż niego, mając nadzieję, że w końcu się skończy a my uciekniemy na bardziej przyjaźnie wyglądającą lewą stronę. Uskok jednak nie miał końca, więc dałam kredyt zaufania małemu mostowi śnieżnemu...

Pierwsza wpadka. Na szczęście tylko jedną nogą.

Mieliśmy dwa wyjścia. Albo stracić cenne przewyższenie by ominąć tą szczelinę od dołu albo próbować ją przejść. Koniecznie musieliśmy wejść na grań od lewej strony bo stoki z niej opadające wyglądały na dużo bezpieczniejsze. 

Zamieniliśmy kijki na czekany. Wybraliśmy druga opcję. Damian prawie położył się na jednym z wątpliwych mostów śnieżnych, kocimi ruchami bezpiecznie przeszedł na drugą stronę i oddalił się trochę od brzegu. Następnie przeszłam ja. Ufff.... Szczelina wyglądała na wąską, ale nie było możliwości jej przeskoczenia ze względu na spore nachylenie tego śnieżnolodowego stoku.

Łydy mieliśmy już trochę zbułowane. Do tego już chyba zaczęła doskwierać nam wysokość. Po czujnej akcji, szybko podeszliśmy w stronę kamiennego odcinka grani. Tam zrobiliśmy krótką przerwę. Kilka łyków wody, jakiś batonik wzmacniający. Na niebie zaczęły się pojawiać chmury zwiastujące nadchodzący front.

Już prawie na grani.

Dalszą drogę mieliśmy już jak po strzale. Wschodnie ramię grani to trzy strome śnieżne stopnie. Pod wierzchołkiem czekał już na nas skalny uskok. W momencie gdy właśnie pod nim staliśmy, naszły ciemnoszare chmurzyska, które zaczęły opadać nad okoliczne szczyty. W tym przypadku bezpieczniej było nam wrócić "do domu" przez szczyt niż wracać się przez Hohlaubgrat.

Hohlaubgrat.


Stralhorn 4190 m n.p.m

Rimpfischhorn 4199 m n.p.m


Pod uskokiem skalnym.

Czas zaczął nas mocno gonić. Z tego pośpiechu nie założyliśmy kasków. Warto je mieć na głowie, ponieważ skała jest miejscami krucha,  mogą lecieć jakieś drobne kamyki. Jeden z nich odbił się o mój policzek gdy asekurowałam na dole Damiana. Zamontowane na stałe punkty asekuracyjne niektóre są godne zaufania, niektóre kompletnie nie!

Uskok skalny. Jest zamocowana na stałe poręczówka, ale tylko na krótkim, początkowym fragmencie.

Przy uskoku skalnym. Zdjęcie ma przedstawiać jak wysoko jesteśmy. Chyba jednak efekt wyszedł trochę inny. (Nie było już czasu na zabawy z aparatem).

Poganiałam Damiana co chwilę, by szybciej zakładał stanowiska (mieliśmy ze sobą 15 metrów liny), bo te chmury wyglądały na coraz groźniejsze. Nie było mowy, że ten front przejdzie gdzieś może bokiem. On wisiał nad naszymi głowami.

Po przejściu skalnego fragmentu, do przejścia pozostały nam już ostatnie metry po śnieżnej ścieżce. Byłam pewna, że nikogo już nie zastaniemy na wierzchołku (właśnie wybiła godzina ostatniego zjazdu metra oraz kolejki do Saas Fee), aż tu nagle wyłoniły mi się głowy. Ludzie byli mocno zaskoczeni naszym widokiem. Okazali się być to Czesi. Wymięliśmy z nimi parę zdań. Dowiedzieliśmy się, że mają pomysł schodzić przez Hohlaubgrat do schroniska Britaniahutte, nie zdając sobie chyba sprawy z trudności technicznych. Kiepski pomysł przy tej pogodzie...

Mocno nas zaskoczyła  ich wizja. Po opisaniu trudności Hohlaubgratu zrezygnowali jednak z tego planu i zeszli drogą normalną.

Allalinhorn został tylko dla nas. Zrobiliśmy tylko pamiątkowe zdjęcia z Narodową i zaczęliśmy się ewakuować z wierzchołka. 

I ponownie udało się wtargać Narodową gdzieś wysoko :)

Cywilizacja w dole.

Allalinhorn 4027 m n.p.m

Podobno widać Matterhorn. To ten po prawej stronie w chmurze :P

Droga normalna to zupełnie inna bajka. Widać w dole cywilizację. Jest też ewidentnie wydeptana ścieżka. Do przełęczy Feejoch 3826 m n.p.m, szliśmy na włączonym autopilocie - po prostu spacer po śniegu. Już myślałam, że droga będzie w takim charakterze aż do Felskinn (górna stacja metra), ale byłam w błędzie.


Ścieżka (doceniłam że jest mocno wydeptana) zaczęła prowadzić między naprawdę pokaźnym szczelinami i formacjami, które wyglądały jak dzieła sztuki. Jak dla mnie to szczyt od strony lodowca Fee wygląda dużo groźniej. 


Schodzimy najpierw bardzo łatwym terenem.


Pojawiają się pierwsze szczeliny.


Lodowcowe dzieła sztuki.


Szczeliny wielkości autobusu bez widocznego dna.


Warstwy lodowca.


Lodowcowe zębiska.

Widzieliśmy jeżdżące po stokach narciarskich ratraki. Te tłumy ludzi, które wjeżdżały razem z nami rano, już dawno wróciły do Saas Fee. Po Czechach spotkanych na szczycie też nie było już śladu. Załamanie pogody zaczęło się rozkręcać na dobre. Jak dotychczas w ogóle nie wiało i była przyjemna temperatura, tak teraz małe granulki odbijały się od naszych kurtek, a na szczyty została nasunięta chmurna kurtyna. W tej sytuacji było tyle dobrego, że znajdowaliśmy się już w bezpiecznym miejscu. 

Właśnie mieliśmy przechodzić wzdłuż stoków narciarskich, gdy jeden z ratraków zatrzymał się. Wyszedł kierowca i zagadał do nas. Generalnie ten dobry człowiek spadł nam z nieba! Zapytaliśmy o to jak wygląda zejście między Felskinn, a górną stacją kolejki (czyli odcinek jaki pokonuje metro). Szwajcar po chwili konsternacji, wzruszył ramionami i odpowiedział "hours". Damian myślał, że nas nie zrozumiał i zaczął mu ponownie tłumaczyć. Ja pokapowałam się co znaczyła ta odpowiedź. Po prostu na tym odcinku nie ma jakiegoś wytyczonego szlaku. Wszyscy normalni ludzie używają tego metra, nikt tam z buta się nie zapuszcza. Da radę to przejść, ale podejrzewam że teren wygląda bardzo podobnie jak ten, który pokonywaliśmy rano. Przechodząc to w takiej pogodzie, zajęło by nam to faktycznie "hours".

I wtedy Szwajcaria okazała się dla nas znów bardzo przyjazna. Kierowca ratraka widząc takie dwa polskie bidoki :D powiedział nam, że gdy skończą wszyscy ratrakować (co zajmie około jeszcze 2 godzin) możemy się bez problemu z nimi zabrać aż do Saas Fee (faktyczny ostatni zjazd metra oraz kolejki - dla pracowników ośrodka narciarskiego).

Szczęście się do nas uśmiechnęło. Z radością w głosie odpowiedzieliśmy, że chętnie poczekamy w budynku stacji metra.

W cieple, przy grającej muzyczce w głośnikach, spokojnie zrzuciliśmy z siebie cały sprzęt. Przeogromnie się cieszyłam, że będziemy mieć takie zakończenie dnia, bo pierwotny scenariusz zapowiadał się naprawdę masakryczny. Gdybyśmy musieli drałować faktycznie w dół do Saas Fee, na campingu w Saas Grund nawet nie chcę myśleć o której byśmy byli godzinie. Przemoczeni do suchej nitki, po takiej rzezi na pewno już odebrałoby nam chęci na robienie czegokolwiek w tej Szwajcarii.

Po godzinie 19-tej, wsiedliśmy z 9 pracownikami ośrodka narciarskiego do metra. :D Okazało się również że zjeżdżaliśmy do Saas Fee drugą kolejką. (bez przesiadek).

Są dwie kolejki wjeżdżające na Felskinn (Alpin Express i Felskinn). My rano wjeżdżaliśmy tą pierwszą (z jedną przesiadką), bo tylko ta była czynna dla turystów. 

Zaczęło się ściemniać. Saas Fee o tej porze świeciło już pustkami. Po około 20 minutach spaceru przez miasteczko zjawiliśmy się na parkingu.  

Dla zobrazowania przejścia. Fragment mapy.

Gdy zajechaliśmy na camping, nie dostrzegliśmy naszego namiotu! Pod wpływem silnych podmuchów wiatru zepchnęło go na krzaki. Przewrócony leżał na boku jak Costa Concordia. Zaczęliśmy ratować nasz dom w obawie, że śpiwory puchowe mogły zostać doszczętnie przemoczone. Po postawieniu go do pionu, wbiliśmy nasze czekany, żeby zrobić chociaż podstawowy odciąg. Na szczęście musiał przewrócić się chwilę wcześniej bo cała zawartość, w tym śpiwory, pozostała sucha.

Nadchodząca noc była mocno niespokojna. Silny wiatr z dodatkiem deszczu próbowały ponownie przewrócić nasz namiot, ale czekany świetnie trzymały całą konstrukcję.



Ciąg dalszy nastąpi :)


Komentarze

  1. Świetnie się czytało :) Gratuluję przede wszystkim realizacji marzeń :D Na pewno człowiek świetnie czuje się, gdy z perspektywy czasu popatrzy, że parę lat temu chodził jeszcze po jakichś pagórkach :)Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrząc na Wasze poczynania w górach, to jeszcze trochę i powinniście zacząć się zastanawiać nad zmianą nazwy bloga ;)

      Usuń
    2. Można by tak pomyśleć, ale zawsze jest się trochę "zielonym" :) A to pierwsze zimowe wycieczki, pierwsze pozaszlakowe, z liną, na wyższe góry, po lodowcach itd. Chyba człowiek nigdy nie może powiedzieć, że: "umiem już wszystko". Życzę Ci, żeby tych zrealizowanych marzeń przybywało!

      Usuń
  2. Jak tak oglądałam te zdjęcia ze szczelinami, to mi się jakiś wewnętrzny stres odezwał. Podziwiam i gratuluję realizacji. Czekam na dalsze relacje. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdjęć ze szczelinami jeszcze trochę będzie. W następnej relacji :)

      Usuń
  3. Gratuluję pierwszych 4tys. :) niecierpliwie czekam na dalszą relację. Życzę powodzenia i realizacji kolejnych górskich marzeń! PS.na Matterhorn też przyjdzie czas :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marzenia górskie to się tylko mnożą. Matterhorn bardzo mi się marzy, ale moje ostatnie poczynania w Tatrach zweryfikowały dobitnie, że jeszcze nie czas na taką górę...

      Usuń
  4. Rewelacyjna sprawa :) Gratki i podziwiam, naprawdę kawał świetnej roboty ;)
    Zresztą - jeszcze parę twoich relacji i będę tak zmotywowany, że sam sięgnę po linę :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Morguś z liną - aż sama jestem ciekawa. Masz fajną ekipę znajomych, którzy też mają fioła na punkcie gór. Możecie się wspólnie zgrać i zrobić coś ciekawego. Nawet taki podstawowy kurs wspinaczkowy byłby super opcją dla Was.

      Usuń
  5. Gratulacje za zdobycie pierwszego 4-tysięcznika. Piękne krajobrazy Wam towarzyszyły podczas tej wędrówki.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krajobrazy zupełnie inne niż w naszych polskich górach. Szkoda, że to załamanie pogody przyszło, ale liczyliśmy się z tym. Nie chcieliśmy przeczekiwać kolejnych dni, bo mogliśmy wrócić bez żadnej góry (prognozy co chwilę się zmieniały na kolejne dni).

      Usuń
  6. Piękna realizacja marzeń. Oby tak dalej. Gratulacje. :) Czekamy na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
  7. Jeszcze kilka takich wpisów i jedno z nas albo wpadnie w kompleksy albo oszaleje ze złości ;) Kapitalnie !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to mam dla Was złą wiadomość :D Bo jeszcze kilka relacji jest w kolejce, które mogą Was powkurzać. Ale nie martwcie się, ja mam czasem podobne reakcje jak oglądam relacje z wypadów w góry u innych blogerów :D (w tym także u Was) :) Uściski!

      Usuń
  8. Brawo Wy :) Z nostalgią wspominam Szwajcarię, gdzie spędziłam ułamek życia. Niestety dla mnie góry były dostępne jedynie ze stacji kolejek :D Furkapass to chyba najbardziej malownicza otwarta droga górska w tym kraju :) A Zermatt i Matterhorn - życzę Wam, byście kiedyś tam trafili i realizowali marzenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zastanawialiśmy się w drodze powrotnej do domu czy będąc ponownie na Furce nie zrobić sobie jakiejś wycieczki na pobliski szczyt. Niestety nie mieliśmy mapy okolicy, więc ostatecznie zrezygnowaliśmy ze spontanicznego pomysłu :)

      Usuń
  9. Wielkie gratulacje za pierwsze 4K. To jeszcze przed nami. Spokojnie z Waszym zaparciem to Matterhorn padnie, czego bardzo Wam życzymy. Może w przyszłym roku uda się wybrać w tamte rejony tylko od strony włoskiej. Krajobrazy zupełnie inne jak w Tatrach, a i pokonywanie szlaku to zupełnie inna bajka. Czekamy na dalszą część relacji. Pozdrawiamy Dorotka i Piotrek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piotrku! Allalinhorn normalną drogą jest spokojnie w Waszym zasięgu. Większość sprzętu górskiego już macie. Śmiało możecie jechać! Pozdrawiam! Głaski dla Funi :)

      Usuń
    2. Funia ślicznie dziękuje i ogonkiem zamiata.

      Usuń
  10. Gratuluję pierwszego 4tysięcznika :) Widzę, że na najprostszą drogę się nie skusiliście tylko wybraliście trochę większe wyzwanie. Ładne krajobrazy tam, jak to w Alpach.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

DRABINA WAŁBRZYSKA - kondycyjny wycisk w Sudetach!

SCHRANKOGEL - trzytysięcznik dla początkujących

Jezioro Iseo - poradnik praktyczny [gotowiec urlopowy!]

Karkonoska Diagonala