Grossglockner 3798 m n.p.m


„Bycie bohaterem swojego życia to akt odwagi”. Bądźcie odważni, bądźcie bohaterami swojego ja. To wspaniałe, bezcenne uczucie. Emocje, które towarzyszą w takich chwilach nadają naszemu życiu wartości. Serce rośnie w siłę, czujemy się wolni. Niedawno doświadczyłam tego wszystkiego właśnie na Grossglocknerze, górze która jeszcze z 5 lat temu była dla mnie tematem kompletnie abstrakcyjnym. Nie ukrywam, że zakurzona leżała w szkatułce z marzeniami, ale raczej na zasadzie może za miliard lat jak na Ziemi znowu pojawią się dinozaury. 




No, ale podobno marzenia się nie spełniają... Marzenia się spełnia. Przyszedł w tym roku moment, że czułam gdzieś tam w środku swego ja, że jestem gotowa psychicznie, by zmierzyć się z królem Austrii, że nadeszła pora by wygrzebać go z tej szkatułki i po prostu najprościej w świecie go urzeczywistnić. Pierwsza próba została podjęta wczesną wiosną. Niestety prognozy pogody nie pozostawiały żadnych złudzeń. Częste i obfite opady śniegu szargały poziomem zagrożenia lawinowego. Nie wyjechałam nawet z domu. To była dla mnie kolejna nauka opanowywania cierpliwości do perfekcji. Przez wiosnę i lato moją głowę zajęły inne górskie tematy. Glock mnie przetrzymał, choć czułam, że nie bez powodu. Generalnie człowiek ma tendencje do wynajdywania sensowności pewnych wydarzeń czy czynów. Pójdźmy tym tokiem myślenia i podepnijmy pod to mistyczną etykietkę. W sumie to rzadko pojawiają się u mnie łzy szczęścia spływające po policzkach, gdy stoję na szczycie, więc być może coś takiego miało miejsce.

Nadeszła jesień, a zaraz za nią przedłużony weekend niepodległościowy. W 2014 roku wtargałam Narodową na szczyt w Alpach Bawarskich, w tym roku też chciałam ten motyw powtórzyć. Tylko gdzie? W Wysokich Taurach na ich najwyższym szczycie! Prognozy pogody były obłędne. Praktycznie ten temat przestał nas w ogóle interesować. Zero informacji o jakiejkolwiek możliwości pojawienia się opadów deszczu czy śniegu. Tydzień przed i tydzień po naszym wypadzie aura nad Grossglocknerem wciąż pozostawała bez zmian. Skład ekipy jak nigdy wcześniej, zdecydowany na 100%. Zero przeciwności, zero jakiejkolwiek nerwówki. Przewodnia myśl była tylko jedna: pojedźmy i zróbmy to!


sobota, 7 listopada 2015

Po nocnej jeździe samochodem zajeżdżamy na parking Kals am Grossglockner na wysokości ponad 1900 m n.p.m. Z tego miejsca w pełnej okazałości widoczny jest szczyt. Niestety na razie Króla Austrii nie widzimy. Schowany jest w chmurach. Jest tu spokój, a kolorystycznie panuje tu wszędobylska rudość. Dotychczas nie byłam o takiej porze roku w Alpach sięgających ponad 3 tys m n.p.m, więc walory krajobrazowe są dla mnie zupełnie nowe. Gdy cała nasza czwórka ma na sobie plecaki to znak, że jest już gotowa do wymarszu. Rozpoczynamy nasze podejście w kierunku schroniska Stüdlhütte, szlakiem numer 702B. Według tabliczek informacyjnych ma nam to zająć około 3 godzin. Generalnie idziemy powoli, bo planujemy nocować w schronie samoobsługowym, tzw winterraumie. Mamy trochę obawy o dostępność miejsc, ponieważ w kalendarzu mamy weekend, no i stabilną pogodę, a na parkingu nie tylko my zostawiliśmy auto.


Ruszamy w kierunku schroniska Stüdlhütte.


Oglądamy jak ukształtowany jest teren. W niektórych miejscach doszukujemy się nawet tatrzańskiego charakteru ;)

Szlak prowadzi na razie bitą drogą.


Przy nieczynnym schronisku Lucknerhütte 2241 m n.p.m robimy sobie przerwę od tachania plecaków.

Oparci o mury schroniska obserwujemy chmury przykrywające szczyt. W pewnym momencie zaczyna się pojawiać coraz więcej niebieskich akcentów na niebie, a kształt góry zaczyna coraz bardziej się uwidaczniać. Patrze na tego odsłaniającego się Grossglocknera i nie wierzę, że mam coraz większe szanse uwiecznić go na swoim aparacie. Jak cudownie, że nie musimy się martwić o pogodę. Czuję niesamowitą ulgę. W pełni mogę cieszyć się tym miejscem.

Gdy mobilizujemy się ponownie zarzucić na siebie plecaki, zaczynają pojawiać się pierwsi schodzący. Ich widok za każdym razem bardzo nas cieszy, ponieważ daje potencjalną szansę zwolnienia materaca w schronie. Idziemy tak mozolnie pod górę. Mijamy charakterystyczne dziury wydrążone przez sympatyczne tłuścioszki. Damian żartuje, że świstaki są tutaj na swoim. Niestety żaden z nich nie chce nam się jednak pokazać. No właśnie, gdzie tu są jakieś zwierzęta? Ani jednego ćwierkotu ptaka... Czy to taka pora, że fauna szykuje się do snu?   

Ruszamy dalej. Mamy plusowe temperatury, więc śnieg topnieje, stąd i buty przyklejają się do podłoża.

Rudość i błotnistość na szlaku.

Na zwierzątko nie muszę długo czekać. Jednak nie w takiej wersji jakiej oczekiwałam. Jeden z schodzących niesie na plecach wielki wór. Gdy mnie mija, mój wzrok podąża za nim. Przez chwilę jestem w totalnej konsternacji. Z worka wystają wielkie rogi. O co chodzi? Po chwili mijają mnie dwie kobiety ubrane na zielono. Jedna z nich ma przewieszoną przez ramię broń. Łapię kontakt wzrokowy z Damianem. Gdy towarzystwo oddala się, pytam czy w tym worze było ciało kozicy, a ci ludzie to kłusownicy. Sprawa ma się tak, że polowanie na kozice w Austrii jest legalne.

Nadeszła jakaś deszczowa chmura. Już mieliśmy wysyłać zażalenie do Norwegów, ale po 30 minutach znowu się wypogodziło.

Na wysokościomierzu mamy coraz większą wartość, a co za tym idzie, w niektórych zakamarkach zalega jeszcze śnieg. Jesteśmy już prawie przy schronisku, ale warunki na szlaku mamy dość trudne. Na tym krótkim odcinku nie chce się nam zakładać raków, więc bardzo czujnie stawiamy każdy krok. Wojtek wyrwał do przodu, więc zaklepał dla wszystkich miejsce.


Ostatnia prosta do schroniska.


Jedni idą, drudzy latają :) Grunt to nie siedzieć w domu.


Przy schronisku stoi tablica, która bardzo czytelnie obrazuje warianty wejścia na szczyt.


Schronisko Stüdlhütte 2802 m n.p.m. Z tyłu za nim winterraum.


Spokojni o swój skrawek materaca możemy rozpocząć lokalną obczajkę. Część sprzętu zostawiamy na piętrze schronu i lecimy ogarnąć kuchnię. Witamy się ze wszystkimi i odpalamy kuchenki gazowe, by podgrzać obiad. Sam schron jest bardzo przyjemny. Posiada wszystko by przetrwać w takim terenie. Piec z przygotowanym drewnem, garnki do nabierania śniegu, kibelek w przedsionku, a na górze materace z kocami. Jest też normalne światło. Austriacki Klub Wysokogórski, który opiekuje się tym obiektem prosi o zapłatę użytkowania w kwocie 5 euro za noc. Jeżeli ktoś ma ochotę skorzystać z drewna, cena wzrasta do 10 euro. Wszystko na słowo. W jadalni na ścianie przytwierdzona jest puszka, gdzie należy wrzucać pieniądze. Gdy ogarniamy temat żarciowy, każdy z nas ma czas dla siebie. Wojtek podchodzi wyżej by ocenić jak wyglądają warunki na szlaku, którym będziemy jutro podchodzić. Marcin z Damianem, kręcą się bliżej schroniska, ja natomiast idę z aparatem wszystko obfotografować.


Znajduję ślad kozicy. Mam nadzieję, że nie tej która swój żywot skończyła w worku.


Pan lodowiec, a dokładniej lodowiec Teischnitzkees. 


Widok tego lodowca mnie zahipnotyzował. Usiadłam na wystającym ze śniegu kamieniu i po prostu zaczęłam się w niego wpatrywać. Po jakimś czasie dołączył do mnie Damian. Zaczęliśmy przyglądać się jego szczegółom i wyobrażać sobie jak w dawnych czasach wylewał się praktycznie do samej granicy doliny. Teraz ewidentnie widać, że cofa się i jest go coraz mniej. 

Damian na tle lodowca Teischnitzkees.

Kiedyś pewnie to wszystko było przykryte przez lodowiec.


Jeden ze szczytów chyba w gorszym humorze :)


Niebieskie niebo zakłócają pozostawione przez samoloty smugi kondensacyjne.


Jest bezwietrznie!


Marcin i góry :)

Gdy słońce znika za ostrzem grani, większość ludzi chowa się już do schronu, przesiadując w jadalni. Jest przyjazna atmosfera, mimo że między grupami są bariery językowe. Da się jednak wyczuć zainteresowanie. Padają pytania kto skąd jest i jakie ma górskie plany, albo gdzie już był. Czujemy się jak w jednej górskiej rodzinie, bo nikt nie jest tutaj z przypadku. Generalnie większość chce wchodzić na szczyt. Są dwie możliwości: drogą normalną albo słynną drogą Strüdlgrat. Nie chcemy się od razu porywać na trudniejszy level, więc wybieramy pierwszą opcję. Poza tym i tak nie mamy możliwości zmiany decyzji, ponieważ pozostały sprzęt potrzebny na tego typu drogę został w domu. To co zabraliśmy ze sobą to sprzęt typowo lodowcowy. Staraliśmy się z nim ograniczyć do niezbędnego minimum. Każdy z nas miał przy sobie (nie wliczając oczywistości): śrubę lodową 1x, długą taśmę 1x, krótką taśmę 1x, bloczek awaryjny 1x, karabinki zakręcane 3x (w tym 2x HMS), karabinki niezakręcane 3x, repsznur krótki i długi. Na jeden zespół 2-osobowy turystyczną linę o długości 30 metrów.

Około godziny 19-tej zapada w jadalni cisza, a w "sypialni" rozpoczyna się koncert chrapań. Zanim schowam się w czeluściach śpiwora, przez okno wystawiam  jeszcze aparat i pstrykam ostatnie zdjęcie tego dnia.  

Dobranoc :)


niedziela, 8 listopada 2015

W sumie to już od godziny 3 w nocy zaczyna się krzątanina. Ukradkiem zapalane są czołówki. Słychać stukot czekanów i ostatnie sprawdzanie sprzętu przed wyjściem. My generalnie o tej porze przekładamy się na drugi bok. Budziki mamy nastawione na 5 rano, a opuścić schron planujemy gdy będzie już świtać. 

Ta rzeźba przed schroniskiem ma w sobie coś niepokojącego.

Część niepotrzebnych rzeczy zostawiamy w schronie, mając w plecakach jedynie te związane z akcją górską. Akuratnie wschodzi słońce, gdy wychodzimy na szlak. Droga nie stanowi na razie problemu. Nawet śnieg jest wytopiony. Targany na plecach sprzęt zakładamy przy progu lodowca. Dawno nie było tutaj opadów, więc ścieżka prowadząca do schroniska Erzherzog Johann Hütte 3455 m n.p.m jest ewidentnie wydeptana. Widoczne są też wszystkie szczeliny. Niektóre z nich są naprawdę pokaźne i gdyby warunki były dużo gorsze, przejście tego lodowca nie byłoby już takie lajtowe. 


Nad szczytami wiszą jeszcze chmury, ale w ciągu dnia ma się to zmienić.


Do zobaczenia wieczorem.


Idziemy!


Kopczyk na szlaku.


Grossglockner jeszcze zadymiony.


Zapowiada się super pogoda.


I odlotowy dzień.


Widok ze szlaku.


Jesteśmy podzieleni na dwa zespoły. Wojtek z Marcinem idą jako pierwsi. By nie zamęczyć się nawzajem swoim indywidualnym tempem rozdzielamy się. Damian chce wszystko robić zgodnie ze sztuką, więc przez to zostajemy trochę w tyle. Ja nawet nie śmiem go poganiać. Cieszę się każdym momentem przebywania w tym miejscu. Chcę chłonąć każdy szczegół krajobrazu, by móc go jak najlepiej zapamiętać. To w jaki sposób operuje słoneczne światło sprawia, że co chwilę wyciągam aparat. 


Portret fotografa ;)


Na lodowcu Ködnitzkees.


Ach to słoneczko! W górach najpiękniejsze.


Widoki z lodowca.


Jesień w dolinach.


Otaczające lodowiec szczyty.


Na lodowcu szara chmura, ale wstąpiła tylko na chwilę.


Ruszamy!


Ta ekipa przetrzyma nas na grani ;)


Szczelinki.


Warunki są świetne, do takiego stopnia, że niektórzy lekceważą to zdradliwe i niebezpieczne miejsce. Poruszają się bez raków czy nawet nie są związani liną. Trochę mnie ten widok szokuje. A może to my przesadzamy? Eeee, chyba raczej nie. Upewniam się, gdy ścieżka prowadzi po moście śnieżnym szerokości dwóch butów, a po prawej i lewej stronie widać ewidentne szczeliny bez dna.

Damian na lodowcu Ködnitzkees.


Moment w którym wszystko się odsłania. Do schroniska Erzherzog Johann Hütte mamy już niedaleko.


Po przejściu mostu śnieżnego.


Widać, że wcale się nie bałam :D


Wychodzimy ponad lodowiec. Na odcinku skalnym ubezpieczonym via ferratą, którą dotrzemy do schroniska Erzherzog Johann Hütte, mamy swoje trzecie w życiu wspólne widmo Brockenu. Zgodnie z legendą możemy czuć się już bezpieczni w górach ;)

Widmo Brockenu.


Odcinek ubezpieczonej, skalnej grani.


Hula hop :D


Widoki.


Widoki.


Przy murach schroniska pięknie prezentuje się nasz cel - Grossglockner. Jest też wielki widokowy taras. Widać z niego między innymi słynny lodowiec Pasterze. Jest to największy lodowiec Alp Wschodnich, o długości ponad 8 km, a maksymalna grubość lodu sięga ponad 180 m. Niestety jęzor lodowca z roku na rok jest coraz krótszy.  Pod jego próg prowadzi droga wysokogórska Grossglocknerstrasse. W sezonie zimowym jest nieczynna.

A ku ku!


W oknie schroniska Erzherzog Johann Hütte.


Großes Wiesbachhorn 3564 m n.p.m


Takie dziurzysko!


Na tarasie schroniska.


Widoki z tarasu.


Tak naprawdę to trudności wejścia drogą normalną na Grossglocknera zaczynają się w sumie od tego momentu. Mam tu na myśli trudności techniczne. Lodowiec w sam w sobie wymaga umiejętności poruszania się po nim i posiadania podstawowej wiedzy. Wycena PD+ (nieco trudno) dotyczy głównie odcinka graniowego. Ze schroniska EJH podchodzi się szerokim grzbietem firnowym. Następnie do pokonania jest dość stromy żleb - Glocknerleitl.


Ruszamy w stronę żlebu Glocknerleitl.


Jest coraz stromiej.


W żlebie.


Uwaga na spadające śnieżne kule.


Na grani ponownie związujemy się liną. Jest tu dość wąsko i tłumnie. Musimy część zespołów przepuszczać, przez co czas spędzony na grani się wydłuża. Zawsze gdy rozmyślałam o Grossglocknerze pod kocem w zaciszu domowym, to głównie właśnie o tej chwili. O tej skale, ekspozycji, wysokości, tej alpejskiej przestrzeni, widoku gór po horyzont. Stojąc tak przytulona teraz do jednego z metalowych słupków, staram się kompletnie wyłączyć tego typu rozważania.  Moją głowę przejmuje tryb zadaniowy, bo to jedyny sposób by utrzymać psychę pod kontrolą. W pewnym momencie widzę schodzącego z przeciwka Marcina, zaraz za nim związany liną idzie Wojtek. Wymieniamy między sobą może ze dwa zdania, bo tworzenie niepotrzebnych korków w tym miejscu raczej do zalecanych nie należy. 

Gdy jesteśmy na Kleinglocknerze, w całej krasie ukazuje się główny wierzchołek. Szczyty przedziela słynna przełęcz Obere Glocknerscharte, gdzie z prawej dochodzi rynna Palaviciniego (prowadzi nią jedna z najsłynniejszych dróg lodowych).



Topo grani z serwisu bergsteigen.com

Mijanka na grani.


Damian z Królem Austrii.


Kleinglockner.


Z Narodową na szczycie!


Krzyż na szczycie waży 350kg i został ustawiony w 25 rocznicę ślubu Franciszka Józefa z Elżbietą Wittelsbach..


Widoki ze szczytu.


Radość :)


Widok ze szczytu.


Przełęcz szerokości około pół metra jest jednym z najbardziej czujnych miejsc do pokonania. Gdy stajemy na szczycie napływają mi łzy do oczu. Coś we mnie pęka. Mam takie wrażenie, jakby ktoś lub coś w tajemnicy przede mną ten cały spektakl przygotował. Piękną pogodę, doskonałą widoczność po horyzont, widmo Brockenu. Przeżywam wewnętrzną chwilę celebracji. Czuję się szczęśliwa, że tu jestem. Ma to dla mnie ogromne znaczenie, bo to potwierdzenie, że droga którą wybrałam jest słuszna. 

"Wejście w góry jest mistycznym przeżyciem pozytywnym. Ułatwia akceptację negatywnych stron życia: starzenia się, słabnięcia, choroby... Wejście na szczyt jest oczyszczeniem z neurotycznych skutków codziennego życia - z bycia pochłoniętym małymi sprawami. Stres wysysa z Ciebie cały ten niepotrzebny absurd. Po wejściu na szczyt ludzie doznają uczucia odświeżenia i odnowy. Po powrocie do codziennej egzystencji jesteś zwykłym człowiekiem, a nie znerwicowanym zwierzęciem. Poza tym uprawianie wspinaczki to możliwość odkrywania prawdy o samym sobie. Moje rozumienie życia jest ukształtowane przede wszystkim przez góry". Wojtek Kurtyka - to mój mistrz jeżeli chodzi o trafność wyrażania słowami tego w jaki sposób i ja postrzegam góry.


Widok ze szczytu.


Jesteśmy przedostatnim  zespołem, który zdobywa szczyt tego dnia. Są tego pozytywne skutki. Grań dzielimy tylko z jednym, austriackim zespołem. W końcu ze spokojem można  trochę porobić zdjęcia i bardziej się porozglądać.

Widok ze szczytu.


Widok ze szczytu.


Schodzimy.


Zejście na przełęcz oddzielającą oba wierzchołki.


Z szerszej perspektywy.


Niebezpieczne pęknięcia.


Skadi na grani ;)


W sumie to chyba trudniej zejść niż wejść. W dole widoczna przełęcz Glocknerscharte 3766 m .n.p.m


Krótki fragment via ferratowy.


Na grani owijamy linę wokół metalowych słupków.


Gdy znajdujemy się z powrotem na szerokim śnieżnym firnie, wolnym już krokiem wracamy do schronu. Jest listopad, więc około 16 robi się szarówka. Zanim całkowicie zapadnie zmrok, na lodowcu mamy piękny pokaz gry świateł. Kształt Grossglocknera przybiera ognisty kolor. Spektakl trwa może z 5 minut. Jesteśmy sami, panuje typowa górska cisza.

Powrót na rozległy śnieżny firn.

Alpejski ogrom.


Sam na sam z lodowcem.


Ognisty Grossglockner.


Płonąca grań.


Wysokie Taury powoli szykują się do snu.

Wpadamy do schronu. Wojtek z Marcinem grzeją dla nas miejscówkę w jadalni. Oczywiście rozmawiamy o wrażeniach z wejścia na szczyt. Inne ekipy też dołączają do dyskusji. Podpytujemy m.in o warunki na drodze Studlgrat, z którą być może zmierzymy się podczas kolejnej wizyty tutaj.

Cudownie, że nie musimy zaraz gnać na dół do auta i przez noc wracać do domu. Jest już znacznie mniej mieszkańców, więc gdy przychodzi pora na spanie, na materacach jest dużo więcej miejsca. Gdzieś około 1 przeżywam katusze. Jest tak gorąco, że mam wrażenie że zaraz się uduszę. Nie chcę hałasować, ale po prostu nie dam rady wytrzymać. Włączam czołówkę i idę otworzyć okno. Chociaż czasem słychać jak gwiżdże za oknem, to temperatura na zewnątrz jest dodatnia. Po tej traumatycznej nocy, następnego dnia schodzimy na parking. Grossglockner żegna się z nami ukazując swój piramidowy kształt, a delikatny wiatr unosi w powietrze igły rosnących tutaj modrzewi.

Nasz team i gwiazda wyjazdu - Grossglockner.

Komentarze

  1. Gratki serdeczne! Robi wrażenie, nie ma co gadać. Z każdym zdjęciem większe wow. Na żywo to musiało być mega przeżycie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niesamowite wrażenie jak stoisz na szczycie i masz góry po horyzont. Widać jak Tatry są stosunkowo małe przy tym alpejskim ogromie.

      Usuń
  2. Świetna relacja! Graty za zdobycie Dzwonnika, super trafiliście z pogodą :D
    A to zdjęcie z Brockenem jest boskie :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tą piękną pogodę to do dzisiaj nie mogę uwierzyć :)

      Usuń
  3. Super relacja: lodowiec, widmo, szczyt. Wszystko :) gratuluje spełnienia kolejnego z marzeń ! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :) A jakie jest Twoje marzenie do spełnienia w najbliższym czasie? :)

      Usuń
  4. Planowałam teraz przeczytać początek tej relacji, a resztę zostawić sobie na wieczór. Nie dało się - zostałam wciągnięta i przepadłam w alpejskich odmętach (a wieczorem i tak przeczytam - jeszcze raz). Dzięki za to, że mogłam tam z Wami wirtualnie pobyć (jestem na etapie kiedy szybciej zostanę tym dinozaurem niż będę się wspinała po lodowcu). Widmo niesamowite.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to się bardzo cieszę, że udało mi się Ciebie wciągnąć w ten alpejski odmęt. Mam nadzieję, że nie ostatni raz :) Co do lodowca. Kiedyś też wydawał mi się czymś abstrakcyjnym. Życie pisze swoje scenariusze, a i człowiek z czasem zmienia myślenie. Także wszystko jest możliwe :) Pozdrawiam!

      Usuń
  5. Wspaniała relacja. Gratulacje za wejście. Niezwykłe widoki i doznania. Świetne zdjęcia.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)Kiedy u Ciebie poczytam o tym zamku w Sychrovie? ;)

      Usuń
  6. Super relacja.
    Gratuluję zdobycia szczytu! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Tatry w tym roku mnie nie chciały, za to Alpy ugościły mnie po królewsku :)

      Usuń
  7. Super! Zazdroszczę Dzwonnika.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgodnie z austriackim pozdrowieniem: „Berg Heil!” Niech żyją góry! Chwała górom! :)

      Usuń
  8. Super! Super! Super! Wyprawa, relacja, zdjęcia... Gratuluję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Brakuje tylko jakiegoś (żywego) akcentu obywateli Grossglocknera z tej wyprawy. No ale cóż, fauna i flora o tej porze roku to się do snu szykuje :)

      Usuń
  9. I ja się dołączę z gratulacjami . Fantastyczne zdjęcia - wszystkie . Na pewno często będę odwiedzał tego posta i marzył i wzdychał i …. !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Oczywiście pogoda zrobiła swoje by zdjęcia wyszły przyzwoite, chociaż liczę po cichu na to, że operator aparatu też miał na to wpływ ;)

      Usuń
  10. Gratulacje!! Piękny szczyt w kolekcji! :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Przestajemy tutaj zaglądać... te wpisy zaczynają już być irytujące i wywołują coraz większą zazdrość !
    A tak na serio to kawał świetnej wyprawy i dobrych zdjęć :) ! Z pewnością dzięki takim wpisom łatwiej poznać ciekawe zakątki innych gór... chcemy więcej (mimo, że to faktycznie irytujące ;P) ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam :) Jeżeli ta irytacja jest motywująca, to bardzo się z tego powodu cieszę. Pozdrowienia dla Was :)

      Usuń
  12. Gratulacje! Wciągnęłam się na maxa ;)Niesamowite góry, a na Twoich zdjęciach jeszcze piękniejsze. Super relacja, po cichu troszkę zazdroszczę tego szczytu, ale cieszę się Twoją radością. Szkoda mi tylko tej kozicy... Wspaniale, naprawdę. Ściskam już prawie świątecznie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze, że nasze kamziczki są pod ochroną.

      Usuń
  13. Widoki świetne ! Gratuluję wypadu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :) Wiedz Robercie, że jestem wielką fanką zdjęć, które robisz. Zwłaszcza tych nocnych krajobrazów w górach. Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
  14. Uohhh! Such a beautiful photos!! I was there this summer for second time =), it´s really a perfect mountain.
    Congratulations for the summit!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hola jMii! Thank you for your congratulations! Which way did you reach the summit this summer? Hugs for you!

      Usuń
  15. Dzięki :) Kiedy ruszacie na podbój Alp? :)

    OdpowiedzUsuń
  16. Pogratulować to mało. Zrobiłaś chętkę na zimowe góry.
    Muszę jakoś namówić Drugą Połówkę na wycieczkę na Grossglockner, no... przynajmniej na zielone światło :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akuratnie jak na takie alpejskie wysokości i listopad widniejący w kalendarzu to mieliśmy mało śniegu. Grossglockner to specyficzna góra. Życzę Wam, abyście w najbliższej przyszłości oboje mieli ją w swoim górskim cv. Pozdrawiam! :)

      Usuń
  17. Tekstem pięknie spięłaś te wszystkie wspomnienia, emocje i obrazy.

    OdpowiedzUsuń
  18. Pięknie opisałaś Twoje emocje. Chyba z Tobą zacznę chodzić w Alpy, pogodę załatwisz wzorcową :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No w sumie i Julijskie i Taury zaprezentowały się pogodowo z jak najlepszej strony, w minionym już roku :)

      Usuń
    2. Fakt w Julijskich i Karawankach pogoda była wzorcowa, ale ja wjechaliśmy do Austrii to ściana wody. Na autostradzie wszyscy grzecznie 60 km/h, szybciej się nie dało.

      Usuń
  19. Po prostu cudo! Znakomity opis i piękne zdjęcia. Aż czuje się tę atmosferę i emocje towarzyszące realizacji tego marzenia. Gratuluję! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Czasem tak jest, że pewne wyjazdy w góry robią na nas tak duże wrażenie, że jeszcze po przyjeździe do domu emocje nie opadają przez długi, długi czas :)

      Usuń
  20. Rewelacyjny artykuł! :) Gratuluję zdobycia Grossa. Podczas mojego wejścia nie miałem tyle szczęścia do pogody. Zazdroszczę tych pięknych widoków ze szczytu! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z pogodą trzeba bardzo uważać. Pamiętam jak przeglądałam w necie informacje o polskich wypadkach dotyczących tej góry. Tam już naprawdę kończą się żarty gdy przychodzi załamanie pogody. Z resztą nawet i przy dobrym warunie cały czas trzeba być czujnym.

      Usuń
  21. Brawo! Piękna wyprawa, fantastyczne widoki i super, pełna emocji relacja :) i to zejście ze szczytu... no no no... :)

    (Na marginesie, chyba dopatrzyłam się na zdjęciach Julijskich :) )

    Pozdrawiam i życzę samych takich przygód :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A na którym zdjęciu dopatrzyłaś się Julijskich? :)

      Usuń
  22. Np. "Widoki z tarasu", na horyzoncie. Możliwe? :) Trzeba by sprawdzić kierunek...

    OdpowiedzUsuń
  23. No co tutaj napisać? Gratulacje za ten fajny szczyt :) Ta relacja u mnie czekała na długi, zimowy wieczór :P I warto było, bo zdjęcia bardzo ładne, ale w końcu widoki mieliście piękne, to nie mogło być inaczej ;)

    A z rzeczy praktycznych, to używaliście lonż do odcinków ferratowych, czy po prostu szliście z lina na lotnej, używając lin jako przelotów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na odcinku między lodowcem a EJH wpinaliśmy się na tej ferracie karabinkiem z przywiązaną do uprzęży taśmą. Na odcinku graniowym asekurowaliśmy się liną, owijając ją ewentualnie na tych metalowych słupkach. Także generalnie typowa lonża via ferratowa moim zdaniem jest zbędna.

      Usuń
  24. Anonimowy10/2/16 12:13

    Pięknie, pięknie i taka relacja jakbym szła, aż zadyszki dostałam ;-P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wysoki szczyt to i zadyszka jest ;) Pozdrawiam

      Usuń
  25. Anonimowy25/1/19 15:22

    bardzo dobry opis, serdecznie dziękuję ;)

    OdpowiedzUsuń
  26. Piękna wyprawa, z cudownymi widokami. W sierpiniu tego roku również miałem okazję stanąć na szczycie Wielkiego Dzwonnika, a podczas planowania wyprawy posiłkowałem się tym artykułem. Dzięki i pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fantastycznie czytać taki komentarz! I jak wrażenia ze szczytu? :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

SCHRANKOGEL - trzytysięcznik dla początkujących

DRABINA WAŁBRZYSKA - kondycyjny wycisk w Sudetach!

Jezioro Iseo - poradnik praktyczny [gotowiec urlopowy!]

Karkonoska Diagonala