Sławkowski Szczyt 2452 m n.p.m - Jamińskim Żlebem
W końcu nadszedł czas, kiedy moje lędźwie krzyżowe powiedziały "TAK" na wieść o tatrzańskim wyjeździe. Serce i rozum także zrozumiały, że na dłuższą metę nie będą w stanie tylko napawać się krótkimi wyjazdami w "sudeckiej piaskownicy". Z racji tego, że cel (i trudności z nim związane) miały być dostosowane do mnie - ostatecznie ja podjęłam się jego szukania. W mojej głowie pojawił się pewien skrawek mapy Tatr Słowackich, na którym widniała niebieska lina prowadząca na jeden ze szczytów. Tak, to właśnie był Sławomir. Pomyślałam, że to on będzie egzaminatorem, który dokona oceny stanu mojego zdrowia. Po dociekliwszym przyjrzeniu się, stwierdziłam, że jednak wejście i zejście szlakiem nie będzie prawdopodobnie wymagać używania nawet czekana - a serce i rozum nie będą raczej tym usatysfakcjonowane. Szukając dalej jakiś informacji na temat dróg prowadzących na mojego wybrańca, wpadłam na relację Summiterów, którzy zdobyli go Drogą Grosza. Zdjęcia i opis przekonały mnie, aby podobną trasę zaprezentować swoim towarzyszom. Odpowiedź była jednogłośna - "CHALLENGE ACCEPTED"!
Okno pogodowe w Dolinie Staroleśnej zapowiadano na poniedziałek. Dobrze, że zdecydowaliśmy się na urlop, gdyż słupki na kolejne dni wyglądały mocno nieciekawie - silne opady śniegu i arktyczne mrozy przez cały następny tydzień. Przesunięcie wyjazdu na później nie wchodziłoby już w grę.
Dziwnie się czuliśmy, kiedy będąc w Hrebienoku (ośrodku narciarskim u podnóża Sławomira) mogliśmy oglądać piękny spektakl budzącego się (roboczego!) dnia. Byliśmy na tę chwilę wybrańcami :)
Widok kojarzył się z ciepłą pierzynką, o której już na dzień dobry marzyliśmy. Wszystko przez nieprzespaną noc i świadomość trudnych warunków przez najbliższe kilkanaście godzin.
Lampa nastała szybko. Dolina Staroleśna bardzo mi się spodobała. Nie pokonując wielu kilometrów oferuje piękne, jak na wyciągnięcie dłoni widoki m.in na Pośrednią Grań czy potężną Łomnicę. No i ta myśl, że tuż za rogiem czai się Król Tatr. Mieniący się śnieg, niebieskie niebo, wyraziste skały i linia grani - to wszystko spowodowało, że cieszyliśmy się jak małe dzieci, które dostały wymarzoną zabawkę. Natychmiastowo zapomnieliśmy o tym, że jak normalni ludzie mogliśmy zostać w domach i wygrzewać się pod ciepłą kołdrą i cieszyć się bliskością wypełnionej lodówki. Nadeszło olśnienie - właśnie dla tego to wszystko robimy!
W Dolinie Staroleśnej przez dłuższą chwilę gapimy się na jeden ze żlebów...
który wylany jest całkiem sporych rozmiarów lodospadem
Pokonanie go na pewno dałoby wiele doświadczenia i satysfakcji. Nie byliśmy na niego jednak przygotowani sprzętowo. No cóż - może następnym razem. Czas gonił, na horyzoncie zaczęły się pojawiać coraz to większe, jednoczące się ze sobą chmury. Tak - to był znak, że nasza lampa powoli dobiega końca.
Żleb Veverki z lodospadami w całej okazałości.
Wiedzieliśmy, że minęliśmy już Królewski Żleb i wyżej wspomniany Żleb Veverki. Wiedzieliśmy też, że nie możemy się zbytnio zagalopować w głąb doliny, bo prędzej dojdziemy do Zbójnickiej Chaty niż wyjdziemy na spotkanie ze Sławomirem. Bacznie obserwowaliśmy wygląd skał i znaki szczególne, które dałyby nam pewność, że władowaliśmy się we właściwe miejsce.
Chmury coraz bardziej zaczęły nas "dotykać". Podjęliśmy decyzję. Założyliśmy wszystkie targane graty na siebie i ruszyliśmy przez kosodrzewinkę.
Opuszczamy szlak i idziemy wśród przysypanej przez śnieg kosodrzewiną - centralnie pod Jamiński Żleb.
W Jamińskim Żlebie idziemy związani liną. Chmury zaczynają nas otaczać z każdej możliwej strony.
Słoneczna lampa - to już tylko wspomnienie.
Pić!!!
"Termos dostaniesz jak będziemy w Jaminie."
Szybko nam się kończy herbata w termosie i jak nigdy chce nam się przeraźliwie pić. Dziwne, bo słońce dawno zostało przykryte przez chmurzyska. Wijemy się niczym węże w głąb Jaminy, co jakiś czas wkładając do ust garstkę śniegu, żeby oszukać pragnienie.
Jamina przypomina wielki kocioł. Na GPSie - niecałe 2000 m n.p.m - opadają nam morale. Damiana dopada kryzys i przebąkuje o powrocie. Do tego wszystkiego, w ten wielki skalny amfiteatr nachodzi mgła, która przysłania nam wszystko. Wszystko! Nie widać ani żlebu, który pokonaliśmy, ani drogi, na którą mieliśmy wejść na szczyt. Staramy się zachować spokój. Damian znowu zaczyna coś przebąkiwać o powrocie, tym razem z jego ust wydobywa się zakazane słowo. Nie.. Nie ma przecież dramatu. Wszyscy są sprawni, a "wysokogórska" sraczka nas przecież nie dopadła. Robimy przerwę. Cisza jest tak nieprzyjemna, że aż młoteczek, kowadełko i strzemiączko w naszych uszach nie wiedzą co mają w tej sytuacji zrobić.
Po dłuższej chwili, decydujemy się brnąć w to wszystko dalej, mimo, że wierzchołka tego dziada dalej nie widać. Co jakiś czas przeciera się niebo, ale nigdy nie trwa to długo.
Podchodzimy w górę, by lepiej dojrzeć Filar Grosza i ocenić jak się miewa nasza sytuacja.
Warunki się coraz bardziej pogarszają. Trudniej jest nam ocenić drogę, którą mamy z Jaminy wejść na wierzchołek Sławomira. Motamy się. Damian przebąkuje o wycofie, choć obecnie bliżej nam do domu przez szczyt. Znowu chwile zwątpienia. Podchodzimy mimo wszystko jeszcze wyżej. Na GPS-ie widnieje coś koło 2200m n.p.m. 300 metrów do szczytu - i dużo i mało. Mgła ciągle się przerzuca z prawej do lewej. Rezygnujemy z pierwotnie zaplanowanej drogi, podchodzimy jeszcze trochę wyżej, by móc z bliższej odległości ocenić jakieś alternatywne warianty. Mgła dalej nie ustępuje. Okoliczne żleby wydają się być przyjazne, jednak, kiedy na moment mamy lepszą widzialność sprawa już tak lekko nie wygląda. Za skalnymi winklami mogą czyhać progi i inne nieciekawe niespodzianki. Jeżeli chcemy wleźć na tego dziada i wydostać się z tego wszystkiego bez szwanku- musimy bezpośrednio napierać na grań. Znowu wzrastają nam morale i z znikąd pojawia się energia.
Szybko trawersujemy jedno miejsce, by wydostać się z niepewnego gruntu pod nogami. Już mamy obrany układ drogi między wystającymi ze śniegu kamieniami - byleby dostać się na grań. Niestety ponownie nachodzi najgorsza z możliwych mgieł. Zapowiada się, że może taka pozostać do wieczora.
Ponownie spadają nam morale. Podejście pod grań i jej przejście aż do wierzchołka w takiej aurze może się źle skończyć. Koniec. Wycof. Musimy odpuścić. Myśl pokonania Jamińskiego Żlebu w dół trochę mnie przerażała. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia. To była jedyna drogą jaką znaliśmy. Odwróciliśmy się na pięcie i automatycznie zaczęliśmy tracić na wysokości - w ciszy, ale pełnym skupieniu. No cóż- jak nie teraz to następnym razem - pomyślałam bez spiny. Jednak decyzja jaką podjęliśmy nie dawała nam spokoju. Przeszliśmy jakieś 400 metrów po niedawno ubitych przez nas śniegu śladach. Damian idący ostatni w zespole obejrzał się jeszcze raz za siebie. Mgła zaczęła ponownie odpuszczać. Spokojnym tonem zaproponował, że możemy jeszcze raz spróbować, pod warunkiem że nie będziemy się gramolić. Z Marcinem kiwamy głową na tak i ponownie odwracamy się na pięcie. Kolejny przypływ energii znikąd. Zachowujemy się jak automaty : czekan, rak, rak, czekan. Mgła wciąż, już do znudzenia - przewala się z prawej na lewą. Nie myśląc zbytnio o niej - napieramy przed siebie. Dramatu nie ma. Wiatr nie wieje. Godzina na zegarku jest zaskakująco sprzyjająca...
Udało nam się dostać na wysokość grani, gdzieś w pobliżu Sławkowskiej Kopy. Na GPS-ie w linii prostej widniało 300 metrów do szczytu. To się nieśmiało mogło udać!
Trawersujemy. Na prawo niezła lufa, na lewo totalne mleko.
Ponownie spadają nam morale. Podejście pod grań i jej przejście aż do wierzchołka w takiej aurze może się źle skończyć. Koniec. Wycof. Musimy odpuścić. Myśl pokonania Jamińskiego Żlebu w dół trochę mnie przerażała. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia. To była jedyna drogą jaką znaliśmy. Odwróciliśmy się na pięcie i automatycznie zaczęliśmy tracić na wysokości - w ciszy, ale pełnym skupieniu. No cóż- jak nie teraz to następnym razem - pomyślałam bez spiny. Jednak decyzja jaką podjęliśmy nie dawała nam spokoju. Przeszliśmy jakieś 400 metrów po niedawno ubitych przez nas śniegu śladach. Damian idący ostatni w zespole obejrzał się jeszcze raz za siebie. Mgła zaczęła ponownie odpuszczać. Spokojnym tonem zaproponował, że możemy jeszcze raz spróbować, pod warunkiem że nie będziemy się gramolić. Z Marcinem kiwamy głową na tak i ponownie odwracamy się na pięcie. Kolejny przypływ energii znikąd. Zachowujemy się jak automaty : czekan, rak, rak, czekan. Mgła wciąż, już do znudzenia - przewala się z prawej na lewą. Nie myśląc zbytnio o niej - napieramy przed siebie. Dramatu nie ma. Wiatr nie wieje. Godzina na zegarku jest zaskakująco sprzyjająca...
Udało nam się dostać na wysokość grani, gdzieś w pobliżu Sławkowskiej Kopy. Na GPS-ie w linii prostej widniało 300 metrów do szczytu. To się nieśmiało mogło udać!
Wchodzimy bezpośrednio na Sławkowską Grań.
Sławkowska Grań zimą.
Jak tam, lajtowo czy jesteśmy w czarnej...?
"Jeszcze jedno trudne przejście i jesteśmy na szczycie! :D"
Mieliśmy świadomość, że musimy się dostać na szczyt, gdyż będąc właśnie na szczycie osiągniemy względne poczucie bezpieczeństwa. Nigdy wcześniej nie pokonywaliśmy jakiejkolwiek grani zimą - było to dla nas zupełnie nowe doświadczenie.
Przechodzimy przez ostatnie ostro kształtujące się kamienie, po czym jak ręką odjął wchodzimy na szerokie pole, które przypomina wschodnią, łagodną stronę Sławkowskiego - to dobry znak! Psychiczny gul w gardle, który mi cały czas towarzyszył od Jaminy, powoli zaczynał puszczać.
Nie wiemy jak to zrobiliśmy, ale nie powinno nas tutaj być.
Na Sławkowskim Szczycie - cała nasza trójka.
Na szczycie jesteśmy tylko chwilę. Widoki nas nie zaskoczyły - są mocno poniżej przeciętnej. Najlepiej prezentuje się tylko Słowacja. Robimy szybkie fotki i wiejemy stamtąd jak najszybciej. Chcemy mieć to poczucie, że żadna grań ani żleb czy totalne mleko nie zaprowadzą nas w kozi róg i znajdziemy się w sytuacji bez wyjścia.
Góra o dwóch obliczach. Taki widok - przerośniętej Śnieżki - otrzymujemy na pożegnanie ze Sławomirem.
Widok ze Sławkowskiego Szczytu na Słowację.
Zachód słońca powoli się zbliżał, a naszym jedynym celem była utrata wysokości i jak najszybsze opuszczenie tego górskiego królestwa. Jak nigdy, licznik na GPS-ie wlókł się niczym winniczek. Pierwotnie planowaliśmy zejść drogą jaką prowadził niebieski szlak. Niestety, maźnięte farbą znaki były przykryte śniegiem. Mogliśmy bazować tylko na swojej intuicji i mapie.
I już tylko w dół. Nieświadomi tego co na nas czyha.
Walka słońca z chmurami.
Według mapy, szlak prowadzi przez Królewski Nos, stąd bez większego zastanowienia ruszyliśmy w jego kierunku. Charakterystyczne wypłaszczenie osiągnęliśmy bez problemu.
Na Królewskim Nosie zakończyła swój żywot mapa Damiana. Jak zawsze, na każdym wyjeździe muszą być jakieś straty.
Komplikacje pojawiły się w momencie odbicia szlaku w odpowiedni gąszcz wystających kamieni. Trudno nam to było określić - podjęliśmy decyzję, że będziemy szli bezpośrednio w dół, aż w końcu przetniemy jakiś szlak. Robiło się coraz ciemniej, zapaliliśmy czołówki i wszystko poszłoby jak z płatka, gdyby nie pierwsze symptomy zapadających się nóg - z kolejnym krokiem coraz głębiej. Wymemlani Jamińskim Żlebem i Sławkowską Granią musieliśmy stawić czoło jeszcze jednej sprawie - kosodrzewinie, w której przykrytej śniegiem zapadaliśmy się po pas. Pożerała nas dotkliwie - w taki sposób,że wykręcała aż stawy kolanowe! Wydostanie się z niej też nie należało do łatwych. Dość, że wymagało to dużych pokładów siły, to niejednokrotnie noga między zmrożonym śniegiem a iglastymi gałęziami była wręcz nie do wydostania . Ratowanie się kijkami po przez podpieranie się na nich całym swoim ciężarem, powodowało tylko, że także i one zapadały się na prawie całą długość.
Tą nierówną walkę zakończyliśmy w Starym Smokowcu tuż przed 22. Całe nasze towarzystwo zrzuciło z siebie targany górski balast i upchało do bagażnika samochodu. Odpaliłam natychmiastowo auto, by ogrzać łapki przy wywietrznikach i obraliśmy drogowy azymut na Wrocław i Legnicę. Wydostanie się ze Słowacji tuż obok kosodrzewiny, także należało do niezapomnianych. Mgła powodowała widzialność coś na około 5 metrów! Kierownica na tym odcinku trasy należała do mnie. Motywacją w prowadzeniu wysłużonej przez tyle lat Żaby było obiecane przez chłopaków espresso na jednej z polskich stacji benzynowych. Mglisko ustąpiło dopiero na przejściu granicznym na Łysej Polanie.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Zdobycie Sławkowskiego zachęciło nas próby przeżycia pięknej górskiej przygody jaką jest Wielka Korona Tatr. 14 wybitnych szczytów, które przekraczają 8000 stóp co skojarzeniowo wiążą się z czternastką Himalajskich szczytów, których ta liczba jest taka sama, ino jednostka inna.
Dla mnie, największą gwiazdą całego wypadu był mój kręgosłup, który tuż po powrocie do domu otrzymał nagrodę w postaci kolejnych ćwiczeń wzmacniających. Tak jak zdobycie Sławkowskiego miało należeć do niemożliwych, tak samo mój kręgosłup niemożliwie sprostał wyzwaniu olśniewająco dobrze!
Rozumiem, że zdobyliście szczyt? Tak by ze zdjęć wynikało. :) Gratuluję wytrwałości!
OdpowiedzUsuńFantastyczna fotorelacja :D
Pozdrawiam
Super, że koniec końców się Wam udało! ;) Podziwiam... :) Z mgłą niestety nie ma żartów, dla mnie gorsza jest już tylko burza ;[ Pozdrawiam serdecznie i czekam na ciąg dalszy, bo bardzo miło się czyta ;)
OdpowiedzUsuńFajnie że Wam się jednak udało! Extra opisik i oklaski dla kręgosłupika, według mnie zasłużył na dodatkową nagrodę!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Mariusz
Gratulacje... A już myślałem, że jednak będzie wycof... Był co prawda, ale nie do końca :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Świetne wpisy, Wasze wycieczki są wspaniałe, czekam na więcej i oczywiście dodaję blog do ulubionych :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPiękna wyprawa i bardzo ciekawe zdjęcia. Gratuluję :)
OdpowiedzUsuńGratuluję zdobycia Sławkowskiego tą niestandardową drogą :-)
OdpowiedzUsuńPiękna sprawa i kawał dobrej roboty. Brawo i szacun dla Was za Wasze zimowe wejście.
OdpowiedzUsuńDzięki za inspiracje :)
OdpowiedzUsuń