Wyobraź
sobie sytuację jak osoba bliska twojemu sercu oddaje do lombardu
cały twój górski sprzęt zbierany skrupulatnie przez wiele lat,
argumentując, że to z troski o twoje życie i zdrowie. Dodając
jeszcze, że jest tak psychicznie zmęczona twoją pasją
(martwieniem się o ciebie), że dalej nie jest w stanie funkcjonować
w związku.
Siedzimy z
Damianem w małym hoteliku w Jagniątkowie u podnóża Karkonoszy. Ta
wspomniana sytuacja rozgrywa się na szczęście w telewizji. Program
w stylu „Trudnych Spraw” z górskim wątkiem tak nas wciągnął, że z niecierpliwością czekaliśmy na finał. Główny bohater
przygotowuje się na wymarzoną wspinaczkę w Dolomitach. Wyjazd już
niedaleko, ekscytacja już buzuje w sercu, gdzie w tym czasie żona
głównego bohatera cierpi katusze, martwiąc się o męża, że
wybiera się na pewną śmierć. Wpada więc na pomysł, że jedyną
opcją zatrzymania męża przed wyjazdem jest pozbycie się sprzętu.
Kolejne sceny to kłótnie i przepychanki, żona nie rozumie męża,
mąż nie rozumie żony. Góry to wielkie zło! Oglądamy ten
paradokument mając co chwilę prześmiewki. Jak zakończy się ten
konflikt, który już ociera się o rozwód? Finał był taki, że
małżeństwo ocalało, ale pasja do gór po wymarzonym wyjeździe
wspinaczkowym miała się ograniczyć już tylko do lokalnych skałek.
Spojrzeliśmy na siebie z Damianem i z ulgą odetchnęliśmy, że
akuratnie z takim problemem to my się nigdy nie zmierzymy. Oboje nie
możemy się doczekać jutrzejszego dnia i żadne z nas nie myśli by drugiemu sprzedać bądź oddać jakikolwiek górski sprzęt.
Początek
2019 r rozpoczął się od zimy marzeń. Śniegu po jajka prawie we
wszystkich bardziej znaczących górach w Polsce. Nie ma, że w
Tatrach śnieg jest, ale już w Beskidach czy Karkonoszach to tak
tylko symbolicznie. Wszędzie jest go na tyle dużo, że można ze
spokojem w końcu świeżutko przeserwisowane deski wyciągnąć z
szafy i nie czuć ograniczenia w wyborze trasy ze względu na niedostateczną ilość śniegu! W czeskich Karkonoszach ogłoszona
była lawinowa 4, w polskich 3. Komunikat obwieszczający taki stan
był już od dobrych paru dni, ale wisiała w powietrzu informacja o
zmniejszeniu zagrożenia o jedno oczko, dlatego też zdecydowaliśmy
się nie czekać z rozpoczęciem sezonu skiturowego. Zapowiadała się pogodowa lampa, a
lampa w Karkonoszach, zwłaszcza w zimie to stan, który nie
występuje za często – trzeba było to koniecznie wykorzystać!
poniedziałek, 21 stycznia 2019
Po
śniadaniu, spakowaliśmy walizę oraz narty i podjechaliśmy pod
wyciąg na Szrenicę w Szklarskiej Porębie. Zapowiadał się piękny,
ale mroźny dzień. Początkowo na grzbiet Karkonoszy mieliśmy
pofoczyć brzegiem nartostrady, ale zdecydowaliśmy się jednak na
skorzystanie z wyciągu, z racji, że o konkretnie ustalonej godzinie
musieliśmy koniecznie znaleźć się z powrotem przy aucie.
Ustawiliśmy się w kolejce po bilet, a kilka minut później już
telepaliśmy się z zimna, siedząc na kanapie wyciągu. Jak dobrze,
że nie wiało na grzbiecie! W innym przypadku mielibyśmy
temperaturę odczuwalną pewnie z – 30°C
a tak przez cały dzień mieliśmy funkcjonować w okolicach –
12°C. Temperatura była
spokojnie do ogarnięcia pod warunkiem ciągłego poruszania się.
Trasa jaką zaplanowaliśmy, a w szczególności miejsce zjazdu było
dla nas nowością. Nigdy w wybrany przez nas rejon nie
zapuszczaliśmy się pieszo, a co dopiero skiturowo!
A jaki był
przebieg naszej skitury? Z górnej stacji wyciągu na Szrenicy
obraliśmy azymut najpierw na Vosecką Boudę wybierając szlak
czerwony a następnie żółty. Schronisko było zamknięte, więc
nie było powodu by się zatrzymać chociażby na Kofolę. Następnie
pofoczyliśmy szlakiem zielonym, który idzie równolegle ze szlakiem
czerwonym, ale ten jest poprowadzony poniżej głównego grzbietu. Po
drodze zatrzymywaliśmy się by podziwiać przyprószone śniegiem i
zmrożone lodem iglaki, które ze względu na wiejące
niejednokrotnie silne wiatry w Karkonoszach przybierają czasem mało
naturalne kształty. Przy kolejnym spotkanym drzewku, nasza
wyobraźnia tylko się rozkręcała i podrzucała do głowy kolejne
skojarzenia. Zazwyczaj w drzewkach widzieliśmy krasnale, smoki lub
postacie z baśni. Damian tak się wkręcił w przyglądanie się
iglakom, że często na poczekaniu wymyślał historyjkę lub zabawną
sytuację.
Krajobrazowa żyleta!
Jak zobaczyłam przy jak pięknej pogodzie będzie dane nam skiturować, od razu ogłosiłam, że z niczym nie zamarudzę!
Delikatny zjazd na fokach ze Szrenicy.
Górska wtyczka włączona. Czas rozpocząć ładowanie!
Co dwie Skadi to nie jedna!
Którędy by tu?
Wybieram bramkę nr 1 :)
Karkonoskie Stworki.
Dotarliśmy
do skrzyżowania szlaków. By wydłużyć sobie zjazd w terenie
pofoczyliśmy w stronę grzbietu. Nie trzymaliśmy się udeptanego
szlaku, pomknęliśmy na przestrzał. Pod skupiskiem wielkich głazów,
dzięki którym w krajobrazie można łatwiej rozpoznać Łabski
Szczyt postanowiliśmy wypiąć się z wiązań i na spokojnie
przygotować do zjazdu.
Do Łabskiego już niedaleko!
Rozpoczęliśmy zjazd. Nie czułam żadnego strachu jak w poprzednim sezonie skiturowym. To pewnie ta pogoda mnie tak pozytywnie nastroiła! Było
szeroko, a śnieg nie wymagał specjalistycznych umiejętności, co ułatwiło tylko utrzymanie mojego nastawienia na dobrym poziomie.
Snuliśmy na nartach, każdy według swojego widzimisię, choć
musieliśmy mieć na uwadze by w pewnym momencie trzymać się
bardziej prawej strony. Punkt kontrolny ustaliliśmy przy schronisku
Labska bouda. Trzymanie odpowiedniego kursu było spowodowane tym, iż
w pewnym momencie dość głęboko wcina się koryto Łaby. Przy
schronisku musiałam doregulować zapięcia w butach, bo podczas tego
krótkiego zjazdu odczuwałam spory dyskomfort, wręcz nawet ból. Koniecznie musiałam coś z tym zrobić, bo przed nami otwierał się
podobno najdłuższy zjazd terenowy w Karkonoszach.
Labska bouda w drapieżnym otoczeniu kotłów polodowcowych.
Zjazd trzeba było czujnie ogarnąć. Otoczenie
kotłów lodowcowych predysponowało do realnego zagrożenia
lawinowego. I tak jak spodziewaliśmy się, stopień zagrożenia
zmniejszył się o jedno oczko, to wciąż po stronie czeskiej
pozostawał jednak wysoki (3). Byliśmy tutaj pierwszy raz i tak naprawdę nie wiedzieliśmy co znajduje się za kolejnym zakrętem, drzewkiem czy hopką.
Karkonosze nie przestają nas zaskakiwać!
Jeden z najlepszych momentów na trasie. Widok na lodospad.
Kotły polodowcowe z szerszej perspektywy. Zrobił się nam troszkę alpejski klimat.
Ziuuu!
Znaleźliśmy
się w bezpiecznym otoczeniu, wolnym od zasięgu lawin. Zjeżdżaliśmy
dalej, tak jak puszczał teren. W pewnym momencie jednak okazało
się, że obraliśmy złą linię zjazdu. Lepiej było po prostu
trzymać się przebiegu szlaku, bo dawał największą szansę, że
nie trzeba będzie podchodzić bokiem lub jodełkować (co na nartach
bez foki czy łuski jest bardzo trudne). Gdy zorientowaliśmy się,
że trzeba wrócić na szlak i aż tak bardzo nie jesteśmy od niego
oddaleni, rozpoczęła się walka o każdy krok. Podejście pod górę
te kilkadziesiąt metrów było wycieńczające. Ja w pewnym momencie
poczułam się jak taki żuczek, który przypadkowo przewrócił się
na grzbiecik, nie mogąc się ruszyć w żadną stronę. Upociłam
się przy tych manewrach przeokrutnie, a gdy nerw osiągnął poziom
wymagający jego werbalizacji, ściągnęłam narty, myśląc, że
będzie to najlepsze rozwiązanie. Zacznę w końcu efektywniej się
przemieszczać. Takiego wała! Zapadłam się powyżej bioder i dość,
że dalej stałam w miejscu, to jeszcze nie mogłam się z tego
śniegu wygramolić. Szybko przeprosiłam narty i z powrotem (choć
też oczywiście z trudem) wpięłam się w wiązania i grzecznie, z
wielką dozą cierpliwości dostawiając krok bok do boku znalazłam
się na szlaku. Otarłam pot z czoła, wzięłam trzy wdechy
mobilizujące i ruszyłam za Damianem, który na szlaku czekał na
mnie od kilku dobrych minut.
Szlak
początkowo był bardzo fajny do zjazdu. Choć nie był szeroki, to
nie sprawiał trudności. Mógłby tak wyglądać do samego końca,
ale zjeżdżając coraz niżej, zwężał się, a pokładające się na linii ścieżki gałęzie rosły w coraz
większym zagęszczeniu. Dobrze, że ubrałam gogle, bo inaczej
musiałabym co chwilę przymykać bądź chronić rękami oczy.
Wylądowaliśmy na końcu trasy biegowej. Odpięliśmy pięty w wiązaniach i zjeżdżaliśmy dalej choć już mało zgrabnie. Na rozdrożu ścieżek zdecydowaliśmy, że nie zawitamy do zabudowań Szpindlerowego Młyna, tylko założymy foki i zaczniemy utraconą wysokość ponownie zyskiwać. Po minięciu Medvedi boudy ujrzeliśmy linię głównego grzbietu Karkonoszy.
Tam nas nie było.
Medvedi Bouda.
W głowach już zaczął się rozwijać pomysł na kolejną skiturę.
Foczymy w stronę kolejnego czeskiego schroniska.
W bliskim
otoczeniu Martinovki odbywało się akuratnie szkolenie lawinowe ze
skiturowcami. Krajobraz zaczął się przyodziewać w ciepłe barwy,
informując nas, że zachód słońca zbliża się wielkimi krokami.
Podkręciliśmy trochę tempo przemieszczania się, w celu dania
sobie szansy zjazdu na nartostradzie ze Szrenicy jeszcze bez
konieczności użycia czołówek. Promienie słońca pokładały się
na naszych twarzach coraz śmielej.
Ten moment kiedy jesteś tylko Ty, góry i nikt więcej.
Na Karkonosze rzuca się róż.
Szrenica już tuż, tuż.
Łabski Kocioł też już szykuje się do snu.
Na Szrenicy zgasiliśmy światło
w Karkonoszach. Szybko przygotowaliśmy się do zjazdu, po raz
pierwszy mając okazję spróbować swoich sił na czarnej trasie. Od
początku naszej przygody ze skiturami, zimy w poprzednich sezonach
nie były aż tak śnieżne. Wielokrotnie wiatr po prostu wywiewał
śnieg z mocniej nachylonego terenu. Czarna jak i czerwona trasa była teraz tylko dla nas! Dopiero na niebieskiej trasie "Puchatek" zaczęli się pojawiać zniecierpliwieni narciarze zjazdowi, którzy czekali na nocną jazdę rozpoczynającą się o godzinie 18:00.
Wsiedliśmy do auta gotowi na powrót do domu, zabierając ze sobą prawie 30 km skiturę. Godne rozpoczęcie sezonu! Mam nadzieję, że utrafimy jeszcze takie warunki, bo takie dni jak ten zostają w pamięci na długo.
Bardzo dziękuję za opis i zdjęcia Mam pytanie do przebiegu tury od Łabskiej Boudy do Medvedi Bouda Czy to jest po śladzie letniego szlaku zielonego? I jak wyglądał ślad powrotu ? A może masz Gdzieś całą trasę ? Pozdrawiam Mariusz
Świetna relacja, dobrze że na nią wpadłem 😊 A czy jest może gdzieś dostępny bardziej konkretny namiar na ów najdłuższy zjazd terenowy, jakiś GPX? Pozdro, Mateo
Czy zdobycie alpejskiego trzytysięcznika dla osoby mieszkającej w Polsce, może być równie proste logistycznie, co wejście na Rysy? Czy przekroczenie magicznej „trójki z przodu” musi wiązać się ze żmudnymi przygotowaniami kondycyjnymi, braniem tygodniowego urlopu, zakupem dodatkowego sprzętu? Czy musi się to wszystko ocierać o wycieczkę mającą w sobie co nieco z wyprawy? Otóż nie! I nie musi to być zaraz „naciągany”, najmniejszy trzytysięcznik, lecz „z krwi i kości” pięknie prezentująca się góra! W dodatku jeszcze nietknięta dobrami cywilizacyjnymi takimi jak wyciągi z całym swoim zapleczem zaburzającymi naturalny krajobraz.
Góry Wałbrzyskie i Kamienne - kto ich nie poznał na własnej skórze, ten będąc pierwszy raz na szlaku, może się mocno zdziwić. Góry te bywają bardzo wymagające, przede wszystkim kondycyjnie. Mimo, że nie przedstawiają dużych wysokości - nie przekraczają bowiem 1000 m n.p.m - to z niejednego piechura są w stanie wycisnąć siódme poty! A to za sprawą występujących w tej części Sudetów bardzo stromych podejść i zejść. Wałbrzych, stanowiący "lokalną stolicę" tych dwóch pasm górskich jest przepięknie położony i otoczony licznymi szczytami, przez które prowadzi zaproponowana przez mieszkańca tego miasta, ambitnie obmyślona trasa - DRABINA WAŁBRZYSKA . Na dystansie ok 80 km, do pokonania jest prawie 4 tys. m przewyższenia, a do zdobycia ponad 30 szczytów! Dla dodania trudności, niejednokrotnie na trasie spotkamy tzw "ściany płaczu", których w tych niepozornych górkach jest całkiem sporo!
Razem z przyjaciółką na początku maja spędziłam tydzień nad włoskim Jeziorem Iseo (wł. Lago d'Iseo). Poniższy post opisuje w jaki sposób zorganizowałyśmy sobie wyjazd oraz przedstawia propozycje i pomysły na ciekawe spędzenie tam czasu - taki swego rodzaju "gotowiec urlopowy" dla wszystkich spragnionych: ekspozycji witaminy D przed lub po sezonie widoków na jedno z ciekawszych połączeń krajobrazowych - jeziora i gór solistów/solistek, par, rodzin, paczek przyjaciół - chcących zmienić trochę klimat i otoczenie górskich trekkingów fanów via ferrat smaku włoskiej pizzy oraz Aperola Spritza zwiedzenia popularnych włoskich miast rowerzystów i fanów rekreacyjnych sportów wodnych "człowieków-jaszczurek" lubiących leżeć plackiem na plaży w pełnym słońcu
Shame on you, Skadi! Kolejny już górski rok mija, a Ty nadal nie znasz czeskich Karkonoszy, bo jak już nadarzy się jakaś okazja by pojechać w tamte strony, to wciąż wałkujesz tylko ich polski wariant. Mniej więcej takie oto zarzuty są mi stawiane przez myśli kłębiące się w mojej głowie. Tak, wstyd! Paradoksalnie to co najbliższe okazuje się być dalekie. Krótki wypad w Rychory spowodował jednak w ostatnim czasie większą mobilizację do tego by w końcu wybrać się na czeską stronę mocy w pełni, a nie tylko w celu co najwyżej wędrowania grzbietem Karkonoszy, gdzie jedną nogą jest się w Polsce, a drugą w Czechach.
piękne zdjęcia, jestem oczarowania Szrenicą w takim wydaniu^^
OdpowiedzUsuńTakie wydania serwowane są najczęściej tuż przed zachodem słońca, w tygodniu kiedy jest dużo mniej turystów na szlakach. Polecam! :)
UsuńOj Skadi! Co ja mam napisać? CUDOWNIE! Może kiedyś uda nam się skadac na jakąś wspólną turę. Mi się tak marzą "Skiturowe Karkonosze"! :)
OdpowiedzUsuńZapraszamy na nasze sudeckie podwórko! :)
UsuńBardzo dziękuję za opis i zdjęcia
OdpowiedzUsuńMam pytanie do przebiegu tury od Łabskiej Boudy do Medvedi Bouda
Czy to jest po śladzie letniego szlaku zielonego?
I jak wyglądał ślad powrotu ?
A może masz Gdzieś całą trasę ?
Pozdrawiam
Mariusz
Macie może jakiegoś gpxa z tej trasy?
OdpowiedzUsuńNiestety przepadł wraz z zamknięciem Endomondo.
UsuńŚwietna relacja, dobrze że na nią wpadłem 😊 A czy jest może gdzieś dostępny bardziej konkretny namiar na ów najdłuższy zjazd terenowy, jakiś GPX? Pozdro, Mateo
OdpowiedzUsuń