Weißseespitze do poprawki


Jeszcze wieczorem biliśmy się z myślami, czy nie idziemy na totalną łatwiznę. Przejechaliśmy kawał drogi do Austrii w ramach weekendu i zanosiło się, że podjedziemy sobie autem na ponad 2700 m n.p.m, a na wybrany przez nas szczyt nie pokonamy nawet 1000 m przewyższenia. Takim niskim kosztem energetycznym wpadnie do kolekcji kolejny 3-tysięcznik i zrelaksowani wrócimy do Polski. Więcej czasu spędzonego w samochodzie niż w górach. Przecież to się nie kalkuluje – zapewne powie niejeden. Statystycznie pewnie tak, bo akcja górska była rozplanowana na 6 godzin, gdzie czas spędzony na autostradzie był 3-krotnie dłuższy. Matematyka nie kłamie, ale matematyka to nie wszystko!



Podczas kolacji padło pytanie w naszym teamie, czy nie są to pierwsze oznaki starości. Że generalnie to jeszcze w tych górach chcemy coś robić, ale przy komfortowych warunkach i po najmniejszej linii oporu. Szybko się zmitygowaliśmy, gdy zaczęliśmy wzajemnie sobie przedstawiać argumenty, że absolutnie nie mamy jeszcze powodu do zmartwień. Po prostu musieliśmy się przestawić na taką specyfikę wejścia i nie analizować tego, że nie będzie mozolnie długiego podejścia i nabijania kilometrów. Zaczęliśmy dostrzegać plusy tej formuły. Przede wszystkim, praktycznie od momentu wyjścia z auta będziemy mogli zacząć działać w terenie ciekawym. Takim, z jakim jeszcze do tej pory nie mieliśmy do czynienia. A to wszystko w bliskim otoczeniu cywilizacji, co dawało jakiś wentyl bezpieczeństwa.

Poza tym, do ciężkiej anielki - Nordwand to wciąż brzmi dumnie!

Weißseespitze 3526 m n.p.m, drogą normalną, z pułapu najwyżej usytuowanego parkingu (wspomniane 2700 m n.p.m) może faktycznie dla lokalnego Austriaka stanowić niedzielny spacerek, jak u nas wypad na Ślężę. Nam się uwidziała północna ściana tej góry, która jest polecana na początek przygody ze śnieżno-lodowym terenem przekraczającym 45 stopni nachylenia. Ostatnio spodobały mi się akcje z użyciem moich obrzydliwie lekkich dziabek 'Gili-Gili' ze stajni Petzla. W końcu miały się znaleźć w najlepszym dla siebie środowisku.


Zapowiadało się, że na północnej ścianie przemienimy się w cyberszybkie pająki, bo podobno najlepsze miesiące na tę drogę to marzec-czerwiec, kiedy jeszcze nie ma na niej gołego lodu, a śnieg jest przeobrażony w firn. Niestety warunki jakie zastaliśmy, zamiast w pająki, przeinkarnowały nas w muchy ruszające się w smole, wróć..., w śnieżnym cukrze. 





sobota, 13 kwietnia 2019




Weißseespitze znajduje się w grupie Weisskamm, w Alpach Ötztalskich na granicy Austrii (Tyrol) i Włoch (Południowy Tyrol). Od północy zamyka dolinę Kaunertal, w której funkcjonuje ośrodek narciarski – Ski Resort Kaunertal (www.kaunertal.com) obejmujący obszar na wysokości 2150 m n.p.m – 3160 m n.p.m). Trasy narciarskie i wyciągi są czynne od października do czerwca. Do ośrodka prowadzi płatna droga (Kaunertaler Gletscherstrasse). Koszt to 24 euro od samochodu. Z opłaty są zwolnieni posiadacze skipassów.


Już u progu doliny pojawiły się płaty śniegu. To była taka nieśmiała zapowiedź, że w górach wciąż jest zima i tylko w miastach można cieszyć się wiosną. Im podjeżdżaliśmy wyżej, tym było go coraz więcej, by w końcu jego warstwa przekroczyła wysokość samochodu. Dobrze, że droga była w pełni sucha i czysta.


Zima w sezonie 2018/2019 była obfita w śnieg nie tylko w polskich górach. Zjawiliśmy się tutaj w połowie kwietnia, a w Alpach jeszcze w ciągu tygodnia przed naszym przyjazdem dosypywał śnieg. Kwiecień to dobry czas na odpalenie skiturów. Jest dłuższy dzień, panują stabilniejsze warunki i przyjemniejsza temperatura. Od dawna marzy mi się jakieś skiturowe "haute route w miniaturce". Tak naprawdę to mieliśmy się tutaj pojawić właśnie na nartach z dwudniowym foczeniem bez opuszczania gór, ale ostatecznie wyjazd przeszedł na pieszą formę ze względu na brak butów skiturowych w wypożyczalni. Chociaż wiedząc to co już wiedzieliśmy kilka godzin później, narty by nam pomogły jedynie na drodze normalnej przez zachodnią grań (Westgrat), którą mieliśmy zamiar schodzić, bo skiturowcy pokonując północną ścianę i tak narty troczą do plecaka.


Zajechaliśmy na najwyżej położony parking (parkplatz Weißseegletscherrestaurant 2750 m n.p.m) z godziną 8:00 na zegarku i -14℃ na zewnątrz. Byliśmy jako jedni z pierwszych, którzy pojawili się na parkingu. Narciarze zjazdowi podyktowali swój przyjazd godziną uruchomienia wyciągów o godzinie 9:00. Dla nas wczesna pora była dość istotna. Po prostu z przejściem ściany trzeba było się wyrobić do południa. Już przy samochodzie ubraliśmy na siebie cały sprzęt, więc w plecakach pozostało niewiele rzeczy. Zaczęliśmy stawiać pierwsze kroki, najpierw na nartostradzie a później już w małym oddaleniu, żeby jej nie niszczyć. I się zaczęło – to czego tygryski nie lubią najbardziej, a mianowicie: torowanie! Damian dzielnie tworzył jako pierwszy ślady w śniegu o głębokości około 30 cm. Już na podejściu zaczęły się kłębić myśli, że warunki są słabe, ale łudziliśmy się, że w ścianie będzie ten śnieg innej jakości. 

Podejście pod północną ścianę.

Gdy teren zrobił się bardziej stromy, związaliśmy się liną. Jednak śnieg wciąż był taki sam. Dziabki były bezużyteczne. Nie było ich w co wbić. Śnieg był sypki jak cukier. O asekuracji z szabli śnieżnych czy czegokolwiek też nie było mowy. Poruszaliśmy się w tak wolnym tempie, że słońce na pełnym gazie zaczęło oświetlać północną ścianę. Nie tak sobie wyobrażałam to przejście, bo nie tak powinno ono wyglądać! Byliśmy już w 3/4 drogi do szczytu*. Zostało niewiele. Radochy ze stylu w jakim pokonalibyśmy drogę, nie było już żadnej, ale chociaż na otarcie łez zdobylibyśmy szczyt. Dlatego jeszcze próbowaliśmy iść dalej. Do momentu, kiedy ja od 20 minut nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca. Przy każdej próbie stawania na śniegu, ten zapadał się pod moim ciężarem, tworząc coraz wyższy mur. Kombinowałam na różne sposoby. Z wdrapaniem się „przez kolano”, z wbiciem dziabek powyżej, chociaż „wbicie” to zbyt duże słowo. Lepiej by pasowało wtopienie w śnieg. Próbowałam nawet ominąć ten mur, przedzierając się przez śnieg, który był nietknięty jakimkolwiek śladem. Niestety on też zapadał się pod moim ciężarem. Chłopaki stali powyżej i czekali. Gdy już wszystkie moje pomysły zostały wyczerpane, uniosłam dwie dziabki w geście ostatecznej rezygnacji. Damian krzyknął, że się wycofujemy i mam zacząć schodzić. Nie czułam złości. Zaczęłam się w duchu śmiać, z naszych wczorajszych wątpliwości. Bo właśnie się okazało, że z podkulonymi ogonami wrócimy bez szczytu, bez względu na to ile kilometrów i ile przewyższenia mieliśmy do zrobienia. 

Krótki trawers.

Fragment przejścia z symbolicznym skalnym akcentem.

Cukier na dziabce.

Dziaby nie siadają :(

Chłopaki poszukują najlepszego wariantu przejścia. 

Nachylenie coraz mocniejsze.

Ewakuacja przebiegła sprawnie. Gdy najbardziej stromy teren mieliśmy już za sobą, a do nartostrady też nie było jakoś bardzo daleko, urządziliśmy sobie szkolenie lawinowe, żeby jakoś pozostałą część dnia dobrze spożytkować. Każdy z nas miał za zadanie odnaleźć potencjalną ofiarę (w tym przypadku zakopany plecak z detektorem). Dla uzmysłowienia sobie poczucia czasu, załączaliśmy każdej osobie poszukującej stoper. Na pierwszą akcję ratunkową zostałam wytypowana ja. Odszukanie plecaka zajęło mi ok 6 minut. Później przyszła pora na Marcina, który ze stoickim spokojem przeprowadził całą akcję. Na koniec został Damian, który otrzymał ode mnie i Marcina trudniejsze zadanie. Miał mianowicie przeprowadzić akcję z poszukiwaniem dwóch ofiar (dwa zakopane detektory). Początek akcji szedł sprawnie, jednak w ferworze walki z czasem, Damian zagubił w pewnym momencie sondę lawinową. Rzucił ją niechlujnie na bok, by szybko zabrać się za kopanie. Gdy chciał rozpocząć szukanie drugiej „ofiary”, zorientował się, że sondy nie ma w miejscu gdzie mniej więcej ją odrzucił. Zapadła się w śnieg na amen i prawdopodobnie pod nim zsunęła się na dół. Nie odnaleźliśmy jej. 

Zeszliśmy trochę innym wariantem, by nie musieć pokonywać skalnego fragmentu.

Chociaż widoczkami można się nacieszyć...

Zejście z północnej ściany.

Dolina Kaunertal z ośrodkiem narciarskim i zbiornikiem Gepatschspeicher.

Tutaj zrobiliśmy sobie szkolenie lawinowe.

W Kaunertal na pewno pojawimy się ze skiturami, gdy tylko będzie taka okazja.

Trasy narciarskie w otoczeniu lodowca i lawinisk.

Watzespitze wyglądające jak szwajcarski Dom.

Pogrzebany pod śniegiem. Okropne uczucie. Dałam się też namówić.

Marcin czeka na sygnał, kiedy może zacząć akcję ratunkową.

Sytuacja ze zniknięciem sondy okazała się być bardzo pouczająca. Nawet podczas takich manewrów, gdzie dodatkowo wkradają się silne emocje i stres, trzeba pamiętać i pilnować dosłownie wszystkiego.

Powrót na parking.

Weißseespitze ze swoją północną ścianą otrzymało miano dziadowej góry. W tej loży zajęło miejsce tuż obok Kieżmarskiego Szczytu z Tatr Wysokich.

Ostatni look na naszą dziadową górę :D

O ile do odwiedzin Kieżmara jakoś ciągle mi nie spieszno, to ta północna ściana nie da mi spać po nocach, zwłaszcza w miesiącach, podczas których teoretycznie panują na niej najlepsze warunki. 



* na zdjęciu tytułowym widać nasze ślady i punkt do którego dotarliśmy


Komentarze

  1. Piękna dolina! :) Dla widoków na pewno było warto, chociaż niedosyt na pewno pozostał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świetna miejscówka na skitury. Trzeba będzie na przyszły sezon się znowu zgrać ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

DRABINA WAŁBRZYSKA - kondycyjny wycisk w Sudetach!

SCHRANKOGEL - trzytysięcznik dla początkujących

Jezioro Iseo - poradnik praktyczny [gotowiec urlopowy!]

Karkonoska Diagonala