Po
udanym wejściu na Mont Blanc i powoli gasnących emocjach związanych
z całą otoczką, która kłębiła się w mojej głowie odnośnie
tego szczytu przez blisko 10 lat, znalazłam się nagle w górskiej
próżni. Złapałam swojego króliczka, a ja nie byłam przygotowana
na to, co zrobić, gdy już go w końcu złapię. W relacji z MB
napisałam takie słowa: „[…] i
złożone wszystkie siły na pokład dla jednego celu: wleźć i
uwolnić się z objęć Białej Damy, by móc spokojnie ruszyć dalej
w górski świat”. Siedząc już od jakiegoś czasu na nizinach,
kompletnie nie wiedziałam w którym kierunku ruszyć. To, że
chciałam żyć jakimś kolejnym górskim wyzwaniem było dla mnie
oczywiste, nie była jednak dla mnie oczywista jego konkretna nazwa.
Podczas jednego z jesiennych wieczorów rzuciłam hasło „Kazbek”.
Damian o gruzińskim 5-tysięczniku myślał wiele lat wcześniej,
zanim jeszcze kaukaskie „pagóry” zaczęły być dla Polaków
interesujące. Ja natomiast nie chciałam tam stawiać swojej nogi,
dopóki nie wlezę na najwyższy szczyt Alp. Traktowałam to jako
przepustkę. Teraz tę przepustkę trzymałam „mentalnie” w
rękach i mogłam oficjalnie ruszyć w ten szeroko pojęty górski
świat. Pierwszy krok okazał się być oddalony około 3 tys km od
domu...
W
grudniu zakupiliśmy bilety lotnicze do stolicy Gruzji - Tbilisi. Po
raz pierwszy na górski wyjazd mieliśmy spakować się, nie tak by
wszystko zmieściło się do samochodu, ale by nie przekroczyć wagi
bagażu i być w stanie z całym majdanem jakoś się przemieszczać.
Czas jaki nas dzielił do wylotu poświęcaliśmy na wzmocnienie
kondycji. Muszę przyznać, że jeszcze tak skrupulatnie nie
pilnowałam na Endomondo ilości treningów wykonanych w ciągu
tygodnia! O ile fizycznie przygotowywałam się do wyjazdu jak nigdy
wcześniej, to również jak nigdy wcześniej nie miałam takiej
duchowej pustki w sobie. W ogóle nie czułam tej góry! Brakowało
mi towarzyszących emocji z nią związanych. Wychodziłam na to
cholerne bieganie, za którym nie przepadam, ale w głowie nie miałam
żadnych wizualizacji związanych z Kazbekiem, mimo iż klasyczny
wygląd góry znad miasteczka Kazbegi jest hipnotyzujący. Myślę,
że ten stan był spowodowany brakiem styczności z Gruzją, a co
dopiero z Kaukazem. Biegałam te swoje kilometry w żałosnym tempie,
licząc że emocje rozbudzą się jak kwiaty na wiosnę, w momencie
kiedy będę już na miejscu. A propo wiosny! Nie wspomniałam, że
Kazbek wymyśliliśmy sobie w maju, czyli przed głównym sezonem,
który przypada na lato. Na taki termin złożyły się dwie
wytyczne. Pierwsza to taka, że nie chcieliśmy długo czekać po
Mont Blanc z wyjazdem na dużą górę, po drugie mieliśmy na uwadze
drogę na szczyt, która jest dostępna tylko w konkretnym przedziale
miesięcy. niedziela, 12 maja 2019
Do
Stepantsmindy/Kazbegi(1750 m n.p.m) – miasteczka, które znajduje się u stóp
Kazbeku, dotarliśmy około 6 rano. Na szczegóły transportu ze
stolicy spuszczę zasłonę milczenia. Finał naszej podróży słynną
Gruzińską Drogą Wojenną był taki, że oszwabieni z kasy – by
nie rzec oszukani - razem z naszym całym majdanem staliśmy na środku
jakiejś ulicy, która wyglądała jakby dzień wcześniej
przejechały przez nią ostatnie radzieckie czołgi. Nieprzespana
noc, pierwszy jak się okazał niemiły kontakt z Gruzją (a raczej z
jej obywatelem), do tego resztki moich rzygowin na ciuchach (żołądek
nie wytrzymał kultury jazdy jaka powszechnie panuje), spowodowały,
że czuliśmy się jak wyrzuceni z maszyny losującej kulki Lotto.
Moje znużenie i niechęć do wszystkiego łagodził widok na Kazbek,
który przywitał się z nami w pełnej okazałości. W ogóle
mieliśmy wrażenie, że jedynie góra jest do nas przyjaźnie
nastawiona.
Gdzie my jesteśmy!?
Ani żywej duszy nad ranem. Włączamy google'a by nas pokierował do kwatery.
Zarzuciliśmy
na plecy nasz tabor i ruszyliśmy na poszukiwania numeru ulicy pod
którym podobno miała być zaklepana przez booking.com nasza
kwatera. Okazało się, że będziemy nocować u gospodyni, która z
zawodu jest nauczycielką języka gruzińskiego. Chwila rozmowy z nią
(łamanym przez Damiana rosyjskim, bo ja to nicniepaniemaju)
spowodowała, że zagościły na naszych twarzach uśmiechy.
W pokoju rzuciliśmy plecaki w kąt i padliśmy na łóżko. Spaliśmy jak zabici
przez ponad 4 godziny. Regenerujący
sen podniósł morale i przyczynił się do łagodniejszego przeżycia
szoku kulturowego. Po południu wyszliśmy na pierwszą przechadzkę
po miasteczku.
Klimat na spacerze.
Dokupiliśmy
brakujący kartusz gazu, którego nie można przewozić w samolocie
oraz poszliśmy do jednej z knajp. „Przez żołądek do serca” - jak brzmi stare polskie powiedzenie - postanowiliśmy przez pieszczotę kubków smakowych spróbować wyleczyć się ze złości wywołanej poranną akcją, która jeszcze w nas trochę siedziała. Ja odrobiłam lekcję z
oglądania Youtube'a czy przeglądania artykułów o Gruzji w necie i
wiedziałam co najlepiej zamówić. Damian temat olał i dostał, jak
to określił, kawałki mięsa w popielniczce. Ja z pełnym żołądkiem
chinkali (gruzińskie pierożki wyglądające jak duży czosnek) i zupy warzywnej mogłam ruszyć na podbój Kazbeku, za to
Damian z opuszczonym nosem na kwintę, gdy tylko wyszedł z knajpy
załączył radary na pobliski sklep. Dopiero następnego dnia odkrył chaczapuri ("gruzińską pizzę" z dużą ilością sycącego sera).
Główna ulica w Kazbegi.
Pod
wieczór wróciliśmy do naszego pokoju. Damian wyszedł do wspólnej
kuchni umyć tylko kubki po herbacie, a przepadł na ponad godzinę.
Ja przeglądałam w tym czasie jeszcze ostatnie linki w necie
związane z Kazbekiem. Do dyspozycji miałam 30 GB Internetu na
karcie sim w sieci Magti, zakupionej na lotnisku w Tbilisi. To
pierwsza rzecz jaką trzeba zrobić po wylądowaniu, bo stawki roamingowe są bardzo wysokie, wręcz nieopłacalne! I tak snując
się między różnymi artykułami czy postami, nagle znalazłam
informację o schronisku Alti Hut, które stoi już w pełnej
okazałości powyżej przełęczy Arsha. Przeżyłam mały szok, bo
cały przebieg drogi z Kazbegi na szczyt Kazbeku miałam obczytany, a
tu umknęła mi taka zmiana w krajobrazie. Dla nas, schronisko
powstałe w 2018 r było tylko ciekawostką, bo nocleg mieliśmy
niesiony w plecaku w postaci namiotu. Dość rzucająca się w oczy
na stronie internetowej schroniska jest cyfra 300 – to cena w lari
(gruzińska waluta) za nocleg ze śniadaniem w pokoju wieloosobowym.
400 zł za nocleg. Ktoś tu mówił, że Gruzja jest tania? Ok, ok!
Czuliśmy dużą ulgę w portfelu, że nie wydajemy ciężko
zarobionych plnów w euro, ale mam wrażenie, że to taki przedsmak
tego, że za kilka lat trzeba będzie szykować więcej mamony na
podróż do Gruzji. Podczas spaceru po Kazbegi było widać -rosnące
jak grzyby po deszczu - nowe budynki, które w pięknej stylistyce i
sterylnym otoczeniu mają już za niedługo przyjmować turystów z
całego świata. Czy czeka nas gruzińskie Chamonix? Czas pokaże. Na
razie jedyny francuski akcent jaki zauważyliśmy, jeździł po
drogach. Mitshubishi Delica - co drugie auto tej marki miało na
karoserii napisy z nazwą francuskiego miasteczka położonego u stóp
Mont Blanc.
Zaniepokojona,
że Damian przepadł na amen, przeszłam się do kuchni. A tam w najlepsze,
przy gruzińskim winie toczyły się rozmowy (a jakżeby inaczej) z
3-os grupką z Polski. Wymiana ciekawostkami, spostrzeżeniami – to
nieoceniony przepływ informacji, który wspiera podczas podróży.
Magda, Janusz, Paweł – pozdrawiamy Was ciepło!
Rozmowy
przeciągnęły się do 1 w nocy. Wtedy zapadła też decyzja, że
nasze wyjście w stronę Kazbeku przełożymy o jeden dzień. Było to spowodowane nie tylko późną porą ewentualnego pójścia spać, ale również
sprzecznymi prognozami pogody na różnych portalach internetowych.
Chcieliśmy sobie oszczędzić startu w deszczu, tym bardziej, że
były przesłanki, że kolejne dni będą pogodowo bardzo stabilne.
poniedziałek, 13 maja 2019
Po
przepysznym śniadaniu jakie zaserwowała nam gospodyni, udaliśmy
się do pokoju w celu ostatecznego spakowania plecaków, z którymi
ruszymy w stronę szczytu. Graciarnia nie biorąca udziału w akcji
górskiej wylądowała w torbie, którą następnego dnia mieliśmy
zostawić w formie depozytu w polsko-gruzińskiej agencji górskiej
„Mountain Freaks”. Takim oto sposobem wybiło popołudnie.
Korzystając z wciąż utrzymującej się pięknej pogody, poszliśmy
na spacer w stronę małego kościółka Ioane Natlismcemeli,
znajdującego się również nad miasteczkiem Kazbegi, ale
naprzeciwko najsłynniejszej turystycznie wizytówki Gruzji – czyli
Klasztoru Cminda Sameba (Kościół Świętej Trójcy) z XIV wieku.
Warto na przechadzkę zabrać w pełni naładowane baterie w
aparacie/smartfonie, bo rozpościerające się krajobrazy są
obłędne.
Prosto z kwatery idziemy drogą asfaltową, która później przemieni się w szutrową.
Masyw Kuru 4071 m n.p.m - górujący nad Kazbegi. Nie wiem czemu, ale skojarzył mi się z Kaczym Murem z Tatr Wysokich.
Łapanie emocjonalnej więzi z nową górą :D
Klasyczna pocztówka z Kazbegi.
Sposób na ocenę warunków panujących w ścianie Kazbeku.
W Gruzji jest sporo psów. Na szczęście mieliśmy do czynienia tylko z łagodnymi.
Co dwa kroki, fota :)
I wtedy pojawił się on!
Ten uczuć kiedy patrzysz gdzie chcesz się znaleźć za kilka dni.
Kamień filozoficzny fotograficzny :D
Dotarliśmy do Ioane Natlismcemeli.
Kazbek przez Gruzinów nazywany jest Mkinwarcweri czyli Lodowy Szczyt.
Podczas zejścia wybraliśmy skrót w lesie. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się jaki zwierz przemyka między drzewami.
Damian łapie namiary na dobrą knajpę.
Wybiła
godzina pójścia na jakąś szamę. Za mostem na rzece Terek
udaliśmy się w prawo do knajpy „Cosy Corner”, w której jest
możliwość złożyć zamówienie po angielsku. Odkryliśmy tam m.in gruzińską lemoniadę. Przy każdej możliwej okazji przez cały
nasz pobyt w Gruzji zamawialiśmy bądź kupowaliśmy ją o innym smaku.
Do nietypowych należy estragonowa oraz z owocu fejhoa.
W drodze na kwaterę. Krowy domagające się wpuszczenia do domu.
Charakterystyczny widok rur (doprowadzenie mediów) wijących się przez miasteczko.
Wieczór
upłynął tak jak poprzedni, czyli na rozmowach z poznaną grupką
Polaków. Oni w swoich planach mieli na najbliższe dni Kutaisi, my
natomiast Kazbek. W prognozach pogody, niebo nad nasza górą miało być czyste od wszelkiego zła aż do końca tygodnia! Było to ciężkie do uwierzenia. Luksus nie martwienia się o pogodę w górach - jak mi to dodaje skrzydeł! Niejednokrotnie czytałam o pogodowych standardach panujących na Kaukazie, gdzie często popołudniami sytuacja meteorologiczna diametralnie zmienia się, niestety na gorsze. Ale!
Żeby mieć czym zaprzątać sobie głowę, to martwiłam się za to
stanem śniegu (ilością oraz jakością). Drżałam na samą myśl,
że nie wejdziemy na Kazbek z powodu torowania w śniegu (na drodze
normalnej) bądź z powodu dużej ilości niezwiązanego śniegu –
brak firnu lub obecności gołego lodu (na rampie
południowo-wschodniej).
Jeszcze
nie tak dawno, w Alpach z tego powodu nie weszliśmy na Weißseespitze
3526 m n.p.m. Dodatkowo
brak rakiet w wypożyczalni tylko upewnił mnie, że skoro ich nie ma
na stanie, to znaczy, że są potrzebne.
wtorek, 14 maja 2019
Po
przepysznym śniadaniu, opuściliśmy nasz pokój, zabierając ze sobą
cały swój dobytek. Przez najbliższe kilka dni, dachem nad głową
miał być nasz namiot. Idąc główną ulicą miasteczka, wstąpiliśmy jeszcze do agencji górskiej by zostawić torbę
(koszt to 10 lari za dobę), a w samym „centrum” zdecydowaliśmy
się na podjechanie autem to Cmindy Sameby, ze względu, że jakoś
tak:
niepostrzeżenie wybiła już godzina 10:00
mieliśmy najcięższe plecaki, z których zawartość głównie
jedzeniowa jeszcze nie zaczęła ubywać
no i żeby się jeszcze bardziej usprawiedliwić, to tego dnia
chcieliśmy dotrzeć od razu do Betlemi Hut czyli lokalizacji bazy, z
której zazwyczaj wychodzi się na atak szczytowy
Po
około 15 minutach, pokonując liczne asfaltowe zakręty, znaleźliśmy
się na wysokości 2170 m n.p.m. Oficjalnie wyruszyliśmy na podbój
Kazbeku! Początkowe nachylenie ścieżki było umiarkowane i wolne
od śniegu. Czuliśmy się tutaj trochę jak w Tatrach Zachodnich ze
względu na podobny charakter krajobrazu. Na górskich halach brakowało
jedynie kwiatów. Ich zalążki w postaci łodyg z pąkami, dopiero
co przedostały się przez warstwę ziemi. Przyroda była ewidentnie
już gotowa na rozkwit, ale oczekiwała na kilka konkretnych dni z wielogodzinnym nasłonecznieniem i wyższą
temperaturą otoczenia. Taka aura właśnie zawisła nad Kaukazem i
miała utrzymać się przez dłuższy czas.
A Kazbegi już prawie niewidoczne.
Tutaj można przeleżeć cały dzień, ale wtedy nie wejdzie się na Kazbek ;)
Pies spotkany na szlaku. Od turystów dostał kabanoski. Od nas niestety nic, bo całe żarcie mieliśmy sproszkowane bądź suche.
Śnieg w zagłębieniach terenu jeszcze się utrzymywał.
Ciekawa jestem w jakim natężeniu odbywa się tu ruch turystyczny w sezonie...
Wspólna fota z Kazbekiem.
Pojawiły się chmury na niebie, ale nie odważyły się przysłonić kopuły szczytowej Kazbeku.
Topniejący śnieg odsłania prawdziwe pochodzenia Kazbeku, które jest wulkaniczne.
Dotarliśmy
do przełęczy Arsha 2940 m n.p.m, która słynie z niesłychanie
pięknego widoku na Kazbek z lodowcem Gergeti, z drugiej zaś strony
na dolinę Tereku. To miejsce jest także polecane na pierwszy biwak,
dla osób które rozkładają dojście do bazy na dwa dni.
Widok z okolic przełęczy Arsha.
Krzyż na taśmę.
Na
przełęczy zrobiliśmy przerwę. Do tego miejsca dotarli dzisiaj
nieliczni. Tutaj bowiem przebiegała chwilowo granica wiosny i zimy.
W ogóle od początku podejścia z Cimindy Sameby, byliśmy jedynymi
osobami, które targały ze sobą wysokogórski ekwipunek. Ten fakt
tylko rozbudził moje obawy, że Kazbek jest odcięty od bytności
ludzkiej stopy i na bank czeka nas torowanie w śniegu. Była tak
dobra widoczność, że z przełęczy udało mi się dostrzec budynek
Betlemi Hut, a na bliższym planie nowo wybudowane schronisko Alti
Hut. O dziwo, do obu tych miejsc prowadziła ścieżka wydeptana w
śniegu. Wytężając wzrok mocniej, na bielutkim jeszcze lodowcu
przemieszczały się cztery czarne kropki. To
były bardzo dobre wieści, ale ja jeszcze nie chciałam im w pełni
uwierzyć. Mruknęłam więc pod nosem, że to na pewno idą
skiturowcy.
Zanim
wyruszyliśmy dalej, ubraliśmy na nogi stuptuty. Słońce już było
tak mocne, że zapowiadała się nam przechadzka po rozmiękłym
śniegu.
Tak daleko, a tak blisko.
Do
schroniska Alti Hut dotarliśmy po pieszych śladach. Okazały się
być świeższe od przebiegających obok skiturowych. Schronisko jest
czynne tylko w sezonie, ale właściciele pomyśleli o postawieniu
schronu zimowego wielkości kiosku, dysponując miejscem dla 4 osób. Schron znajduje się nieopodal głównego budynku. W środku są
dwie piętrowe prycze z cienkimi śpiworami.
Schronisko Altihut na wysokości 3014 m n.p.m. Po prawej stronie widoczny schron zimowy. Jest też wybudowana drewniana platforma na lądowisko dla helikoptera.
Dalszy
etap drogi do Betlemi Hut wyglądał zróżnicowanie. Na przemian
przechodziliśmy przez odcinki ze śniegiem lub po piarżystej
ścieżce, by w końcu dotrzeć do brzegu lodowca Gergeti. Ślady w
śniegu pomogły nam go przejść. Przed nami wyrosła jeszcze krótka
śnieżna ścianka. Schronisko znajduje się na morenie bocznej. Choć
było już tak niedaleko do uwolnienia się od niesionego przez ponad 7 godzin ciężaru na plecach, musieliśmy chwilę odpocząć.
W stronę lodowca Gergeti.
A takie widoki za plecami.
Pan Kazbek ukazuje coraz więcej szczegółów.
Dotarliśmy do bazy na 3653 m n.p.m!
Weszliśmy
do schroniska. W ciemnym korytarzu odnaleźliśmy drzwi do
pomieszczenia, w którym urzęduje gospodarz. Zameldowaliśmy się
oraz opłaciliśmy nasz pobyt (10 lari/dzień za rozbity namiot).
Opowiedzieliśmy pokrótce o naszych planach na najbliższe dni oraz
podpytaliśmy o warunki - obalając na spółę jeszcze z dwoma innymi
Gruzinami - malinową Soplicę, którą dzielnie niosłam w plecaku.
Do Soplicy idealnie wszedł kubek gorącej zupy oraz pokrojone w
ćwiartki jabłka (borze krzaczasty jakie one były dobre!), którymi
zostaliśmy poczęstowani. Aaa, no i obowiązkowo jeszcze dostaliśmy
gorącą herbatę.
Siedziało
się miło, tym bardziej, że w pomieszczeniu było ciepło. Nie
mogliśmy jednak zwlekać z wyjściem na zewnątrz, bo zbliżał się
zachód słońca, a trzeba było koniecznie rozbić namiot jeszcze po
jasnemu. Ostatni raz tego dnia zarzuciliśmy plecaki na ramiona i
podeszliśmy na miejscówkę gdzie stały już inne domy z poliestru.
Było ich może ze cztery.
Lubię ten ulotny czas, kiedy góry na krótko różowieją.
Wybraliśmy
kawałek m2 śniegu i rozpoczęliśmy akcję budowania
naszego domu. Damian zaczął przygotowywać fundamenty - chwycił za
łopatę i formował platformę. Ja natomiast zajęłam się
wznoszeniem ścian i dachu, ponieważ konstrukcja namiotu jest
samonośna. Podczas rozkładania jednego ze stelaży, podbiegł do
mnie pies „bazowy”, który domagał się głasków. Jego obecność
mnie trochę zdekoncentrowała. Dosłownie kilka sekund wcześniej
rzucony na śnieg złożony już jeden z pałąków od namiotu, zniknął, a ja zdążyłam jedynie raz zamrugać oczami i pogłaskać
psa. Początkowo już sama nie byłam pewna, czy ja ten pałąk
złożyłam czy nie. Otóż złożyłam! Ten istotny element namiotu
zsunął się po śniegu. Przemieścił się z ponad 30 metrów w
dół. Ta sytuacja skojarzyła mi się z zaginioną przez Damiana
sondą lawinową. Niewiele brakowało, a byśmy znowu ponieśli
straty sprzętowe.
A gdy mieliśmy już swoje cztery kąty uszykowane, obok ułożył się pies. Na tym lodowatym śniegu!
Zrobiło
się już ciemno. Szybcikiem chwyciliśmy za reklamówkę z żarciem,
do drugiej naładowaliśmy trochę śniegu i udaliśmy się do
ogólnodostępnej kuchni. Długo nam przyszło czekać na kolację,
bo nasza kuchenka przestała działać. Po kilku sekundach gasł
płomień, mimo iż kartusz z gazem był nowy. Damian rozkręcił
cały palnik, a elementy przelotowe próbował przedmuchać. Niestety
na nic się to zdało. Poratowała nas skiturowa przewodniczka, która
pożyczyła swój palnik na cały nasz pobyt w bazie.
środa, 15 maja 2019
Dzisiaj
mieliśmy do zrobienia trzy rzeczy: wyjść na
aklimatyzację, dokładniej ustabilizować namiot i dużo odpoczywać.
"Bazowy" pies całą noc przespał na śniegu obok naszego namiotu.
Widoczek przedpołudniowy prosto z namiotu.
Pogoda na Kaukazie wciąż trzyma fason.
Budynek schroniska jest remontowany. W ogólnodostępnej kuchni wstawiono nowe drzwi, jeszcze dzień wcześniej były stare.
Szykujemy się do wyjścia aklimatyzacyjnego.
Po
śniadaniu udaliśmy się w stronę białej kapliczki znajdującej
się na ok 3900 m n.p.m. Ten punkt, spośród jeszcze kilku innych
jest wybierany na wejście aklimatyzacyjne. Decyzja by wybrać akurat
ten, była spowodowana, że już od momentu wyjścia z namiotu dość
szybko zdobywa się wymaganą wysokość. Dodatkowo, z okolic
kapliczki lepiej prezentowała się droga, którą byliśmy
zainteresowani. Panujące na niej warunki, obserwowaliśmy zresztą
od paru dni. Będąc nawet jeszcze w Kazbegi celowaliśmy w jej
kierunku lornetkę. Niestety rampa południowo-wschodnia nie wydawała
się być na tyle pewna, by dała nam gwarancję wejścia na szczyt
(zwłaszcza z naszym doświadczeniem). Najbardziej martwiła nas z
dnia na dzień powiększająca się plama uwidaczniającego się lodu
tuż pod szczytem. Od kapliczki podeszliśmy jeszcze wyżej, by
oficjalnie przekroczyć 4000 m n.p.m. W tym miejscu zdecydowaliśmy,
że pójdziemy jednak drogą normalną przez lodowiec Gergeti.
Powrót do bazy odbył się po naszych śladach, a całe wyjście
aklimatyzacyjne zamknęło się w około 3 godzinach.
Z lekkim plecaczkiem na wyjściu aklimatyzacyjnym. Nie żebyśmy się przyzwyczaili do ciężaru, ale czuliśmy się troszkę dziwnie.
Z lekkim plecakiem to można zdobywać góry ;)
Ten zielony punkcik to nasz namiot :)
Wszystko jeszcze na biało, ale okolice bazy w sezonie są piarżysto-kamieniste.
Biała kapliczka zdobyta!
Damian siedzi na 4000... m n.p.m ;)
Lodowiec Gergeti to poważny (s)twór.
Przez cały dzień w schronisku było dość hałaśliwie, a to za sprawą włączonego agregatu prądotwórczego. Na parterze były montowane okna.
Powrót do bazy.
Po
wyjściu aklimatyzacyjnym, zabraliśmy się do realizacji drugiego
zadania dnia. Damian ponownie chwycił za łopatę i zaczął
podwyższać komfort mieszkania w bazie. Namiot został lepiej
przytwierdzony do śnieżnego podłoża. Nasz mur izolujący od
wiatru otrzymał kilka dodatkowych centymetrów. Było ciepło i
bezwietrznie - grzechem było się kisić w poliestrze. W końcu
nawet agregat prądotwórczy został wyłączony. W trzech
sprawnych machnięciach łopatą, przed namiotem powstał stół oraz
siedziska. Obiadokolację jedliśmy na mebelkach wykonanych ze
śniegu. Moglibyśmy tak siedzieć do zachodu słońca, ale trzeba
było podjąć się wykonania ostatniego zadania.
Nasz stolik turystyczny.
Damian podwyższa mury obronne.
Wykorzystaliśmy bezchmurne niebo do sprawdzenia nowego nabytku. Panel słoneczny przy takich warunkach ładował powerbank jak szalony.
A na to wszystko patrzy Kazbek ;)
Charakterystycznie obmalowana ściana budynku schroniska Betlemi Hut.
Schowaliśmy
się do namiotu. Tylko jak tu o takiej porze spać i przestać myśleć
o tym, że za kilka godzin, pod osłoną nocy trzeba będzie w siebie
wmusić owsiankę, a potem drałować do góry w nieziemskim mrozie?
Zawsze w takich chwilach zastanawiam się nad potęgą pasji do gór,
która we mnie drzemie. Najbliższe kilkanaście godzin nie
zapowiadało przecież nic przyjemnego. Uzależnienie od „górfinek*”
jest jednak nieuleczalne i silniejsze od wszelkich niewygód.
Mieliśmy
do dyspozycji 6 godzin snu. Mi udało się zdrzemnąć w trzech
przerywanych seriach. Damian natomiast ten czas przeleżał. Zmagał
się z silnym łzawieniem oka i katarem. Przyczynę tych
dolegliwości, a raczej objawy skojarzyłam z pewną pospolitą
chorobą, którą można się nabawić w wysokich górach. Zanim
jednak mnie olśniło z postawieniem właściwej diagnozy, w namiocie
rozległ się dźwięk budzika. Wybiła właśnie północ.
*górfinka
- górski hormon szczęścia
czwartek, 16 maja 2019 - atak szczytowy
Nasze
leżakowanie przedłużyliśmy o dodatkowe 30 minut. Noc była ciepła
i bezwietrzna. Manewr wypełznięcia ze śpiworów i przebrania się
z „piżamek” w ciuchy wyjściowe poszedł nadzwyczaj sprawnie. W
kuchni pojawiliśmy się przed 1 w nocy. Kręciło się parę osób,
ale ewidentnie większa grupa (głównie skiturowców) miała
zaplanowane wyjście na atak szczytowy na późniejszą godzinę.
Przy światłach czołówek czekaliśmy aż śnieg zamieni się we
wrzątek wody.
Po
śniadaniu (?) wróciliśmy do namiotu by narzucić na siebie kilka
kilogramów szpeju. Z bazy wyruszyliśmy około 2:30, idąc tak jak
prowadziły nas ślady. Towarzyszyła nam świecąca
tarcza księżyca, która znacznie lepiej zarysowywała kontury otoczenia niż
czołówka. Nad szczytami mieniły się gwiazdy. Panującą ciszę
zakłócał jedynie chrzęst raków oraz kijków wbijających się w
zmrożony śnieg.
Takie tam szybkie z rąsi, zanim zastanie nas świt.
Gili na spacerze :D
W stronę księżyca.
Znużenie
nadeszło po około 2 godzinach mozolnego zdobywania przewyższenia.
Zaczęło się pojawiać niekontrolowane ziewanie i wkradło się to
dziwaczne poczucie, że ciało jest tutaj pod Kazbekiem przy -15°C,
a umysł pozostał w namiocie. Za kolejnym śnieżnym garbem,
uwidoczniła się upragniona krawędź szerokiego plato. Miejsce to
stanowi wyznacznik tempa zespołu. Najlepiej być w jego okolicach w
momencie kiedy zaczyna świtać lub wschodzi słońce. Już przed
wspomnianą krawędzią zaczęły nas bombardować silne podmuchy
wiatru. Temperatura odczuwalna diametralnie się obniżyła. Przez
sekundę minęła nam myśl zwątpienia w atak szczytowy.
Z
plecaków wyciągnęliśmy nasze najgrubsze działa bojowe – kurtki
oraz łapawice puchowe. Dodatkowe wsparcie termiczne od razu zaczęło
działać. Na plato pojawiły się pierwsze promienie słońca
oświetlające wielki śnieżny plac, na którym przebiega granica
gruzińsko – rosyjska. Koniecznie musieliśmy wyjść z obszaru
cienia, bo depresyjnie na nas działał.
Plato już w pełnym nasłonecznieniu.
W razie dupówy jest się gdzie zgubić.
Niektórzy na plato rozbijają namioty. Ma to swoje plusy i minusy.
Na
słonecznym plato była już inna rozmowa. Oczywiście dalej
bombardował nas wiatr, ale nastroje nam się znacznie polepszyły,
tym bardziej że było już widać zbocza Kazbeku. Tak blisko, a tak
daleko! Mieliśmy jeszcze do zdobycia ponad 500 m przewyższenia. Co
prawda nie wkraczaliśmy w strefę śmierci, ale dłuższe postoje
nie wchodziły w grę. Od wyjścia z bazy nic nie zjedliśmy ani nie
wypiliśmy. Damian wyciągnął z bocznej kieszeni plecaka żel
energetyczny. Obaliliśmy go na spółę. Żeby chronić swoje ręce,
nie wyciągnęłam ich nawet z łapawic puchowych. Byłam karmiona
jak pisklak.
Na razie nie odczuwamy objawów związanych z wysokościówką - te przyjdą jak już będzie po wszystkim ;)
Trochę zygzakujemy na podejściu.
Powinniśmy
podchodzić, trzymając się prawej strony zbocza. Przez spore
fragmenty lodu na ścieżce po których baliśmy się iść,
wyrzuciło nas bardziej na lewą stronę. Mieliśmy szansę być
pierwsi na szczycie tego dnia, ale przez sporych rozmiarów
szczelinę, którą musieliśmy „przetrawersować” (w ogóle
pierwszy raz szłam po takim czymś!) trochę spadło nam tempo i
zespół, który z bazy wyszedł później, dogonił nas. Grzecznie
wróciliśmy na ścieżkę wydeptaną po prawej stronie zbocza. Gdy
się na niej ponownie znaleźliśmy, warunki prezentowały się
inaczej. Słońce rozpuściło warstwę lodu, która nas tak
wcześniej spłoszyła.
Trawers nad szczeliną.
Sporych rozmiarów ta zaraza.
Dotarliśmy
na przełączkę, z której prezentuje się końcowa ścianka wyprowadzająca na szczyt. Wiatr
dalej próbował zniechęcić z dalszego parcia do góry. Dodatkowo w
twarze uderzały nas drobinki, wirującego, zmrożonego śniegu. Moment szczególny! Ostatnie minuty
dzielące od przekroczenia 5 tys. m n.p.m! I nagle pojawił się on,
ten który skradł całe show!
Ostatnia prosta!
Pies z bazy!
Nie
mam pojęcia jaką drogą tutaj wszedł, ale z bazy na pewno wyruszył
później niż my. Na początku myślałam, że mam halucynacje jak
Denis Urubko z bananami, tyle, że mi objawił się pies.
Skurczybyk pomykał po śniegu jakby był w parku na spacerze.
Na
końcowej ściance pies wszystkich wyprzedził i czekał na ludzkich
zdobywców Kazbeku.
Tak długo wchodziliśmy, że uciął sobie drzemkę na szczycie.
Widoki ze szczytu Kazbek.
Na szczycie było się do kogo przytulić.
Chciałoby się być na szczycie dłużej, ale wiatr wciąż nie dawał za wygraną.
Na ostatnim planie, najbardziej wysunięty na prawo - Dach Kaukazu czyli Elbrus 5642 m n.p.m.
Nie ma większej nagrody niż widoki ze szczytu.
W stronę Rosji.
Widokowa żyletka.
Widoki z Kazbeku.
Szczyt
dzieliliśmy z psem oraz z przedziwnej urody zespołem, który nas
dogonił, gdy zmagaliśmy się z trawersem szczeliny. Wszyscy
zaczęliśmy w tym samym momencie powoli opuszczać szczyt. Gdyby
nie moja szybka reakcja, zostałabym bez czekana. Otóż w momencie
wejścia na szczyt, odpięłam swój czekan z lonży i wbiłam go w
śnieg, żeby nie majtał mi się między nogami podczas robienia
zdjęć. Gdy mieliśmy rozpocząć schodzenie, zorientowałam się,
że czekan zniknął. Okazało się, że dziewczyna z zespołu, z
którym dzieliliśmy szczyt, po prostu go sobie przywłaszczyła.
Dogoniłam ją i wyrwałam z ręki. Nic nie powiedziała. Była to
bardzo dziwna sytuacja. Pierwszy raz się z taką spotkałam. Damian
jeszcze próbował dziewczynę tłumaczyć, że może pomyliła
czekany, że szła z wypożyczonym i pierwszy raz w ręku miała taki
sprzęt. Gdy powiedziałam, że w tym 4 osobowym zespole, szły dwie (właśnie ta dziewczyna i jej partner) bez raków, czekana i sprzętu lodowcowego, a jedynie po jednym na
głowę kijku trekkingowym, a najważniejszym ich ekwipunkiem były
poddupniki na gumce wykonane z karimaty – stwierdził, że chyba
faktycznie mieliśmy do czynienia z próbą kradzieży.
Pies
odprowadził nas do przełączki. Ponownie zwinął się w kłębek i
drzemał. Czekał na kolejnych ludzkich zdobywców Kazbeku. Teraz
swój czas mieli skiturowcy, którzy właśnie napierali do góry.
Powrót na plato.
Mimo,
że mieliśmy już teraz tylko z górki, to akcja powrotu do bazy
trwała w naszym odczuciu dłużej. Śnieg był już rozmiękły, a
do tego przyczepiły się do nas dolegliwości bólowe. Mnie
standardowo rozbolała głowa, a Damiana oko. Mieliśmy powtórkę z
Mont Blanc.
Kamieniste kakao.
Ciszę przerywał co jakiś huk spadających kamieni. Kask obowiązkowy!
Zastanawialiśmy się, czy w namiocie nic nie zginęło, bo zespół "poddupników" rozbił się koło nas.
W
słonecznej i bezwietrznej bazie łyknęłam sobie tabletkę
przeciwbólową, a z namiotu wytargałam na światło dzienne
samopompę. Zwinęłam się na niej jak ten pies w kłębek i ucięłam
sobie drzemkę, licząc że ból głowy szybko minie. Damian walczył
z okiem, próbował je płukać i faszerować dostępnymi lekami
jakie mieliśmy w apteczce. Po 20 minutach przebudziłam się i nagle
mnie olśniło. Problem z oczami u Damiana na MB nie wynikał - jak przypuszczaliśmy - z
podrażnienia kremem przeciwsłonecznym. Tutaj nie było mowy o
podobnym zdarzeniu, bo używaliśmy innego mazidła, a Damian tym
razem starannie omijał okolice oczu. Zauważyłam pewną tendencję.
Stan się pogarszał w zależności od długości przebywania na
wyższych wysokościach. Po prostu to były objawy ślepoty śnieżnej! Problem ma chyba poważniejsze podłoże,
nie wynikające tylko z silnej ekspozycji na światło słoneczne.
Okulary lodowcowe praktycznie cały czas mieliśmy na nosie.
Pod
wieczór pojawił się bazowy pies. Jako ostatni zgasił
światło na Kazbeku.
piątek, 17 maja 2019
Zejście
do Kazbegi chcieliśmy rozłożyć na dwa dni. W prognozach pogody
wciąż prezentowały się bezchmurne słoneczka. W planach mieliśmy
biwak na przełęczy Arsha. Ze względu na sytuację zdrowotną
Damiana, nie było mowy o niepotrzebnym przedłużaniu pobytu poza
cywilizacją. Poza tym, dalej trwały prace remontowe schroniska
Betlemi Hut i nad niebem dość często pojawiał się helikopter,
który transportował materiał budowlany. Za pierwszym razem było
to atrakcją, ale kolejne wizyty stawały się trochę męczące.
Z Panem Kazbekiem. Polubiliśmy się :)
Nasz
namiot zwinęliśmy chyba jako ostatni, którzy szykowali się na
powrót do Kazbegi. Mieliśmy do dyspozycji cały dzień. Dla nas, ważne było, żeby jedynie zdążyć do 19:00 odebrać depozyt, w
którym znajdował się między innymi sprzęt do prysznicowania. To,
że nie chciało nam się skoro świt wstawać, odpokutowaliśmy
później na odcinku pomiędzy schroniskiem Alti Hut a przełęczą
Arsha. Dotarliśmy tam, gdy wybiło mocne popołudnie. W rozmiękłym,
głębokim śniegu zapadaliśmy się powyżej bioder, co drugi krok.
Dystans, który w normalnych warunkach pokonuje się w 30 minut, nam
zajął ponad 2 godziny.
Ostatni look na Kazbek.
Panel słoneczny znowu w akcji!
Z lodowcem Gergeti.
Schronisko Betlemi Hut jak kameleon, wtopione kolorystycznie w otoczenie.
Przy Alti Hut. Jeszcze nie wiemy jaka czeka nas przeprawa.
Chyba nie jest już tak źle z tym okiem, skoro Damian się nawet uśmiechnął do zdjęcia.
I wkroczyliśmy w obszar wiosny na pełnej petardzie.
Nawisiki jeszcze walczą o przetrwanie.
Ooo! Jakieś chmury na niebie!
Damian jeszcze nie wie, że nasza górska akcja zakończy się w Kazbegi, a nie na wysokości Cimindy Sameby.
Zbliżaliśmy
się do Cimindy Sameby i kusiło wybrać podwózkę do Kazbegi.
Damian już nawet w geście podjęcia decyzji, na parkingu ściągnął
plecak. Mnie jednak coś zaczęło uwierać, a dokładnie
stwierdzenie w pewnej przeczytanej relacji z wejścia na Kazbek.
Autor nazwał ludzi korzystających z dóbr cywilizacji „górskimi
leniuszkami”. Kurde! Już raz tutaj wjechałam, nie wiadomo kiedy i
czy w to miejsce jeszcze kiedykolwiek wrócę. Przede mną stoi
jedyna szansa, by w ogóle zobaczyć pieszy szlak prowadzący z
Kazbegi do klasztoru Św Trójcy, do tego kilkadziesiąt lari w
portfelu, będzie można w zamian za to przeżreć – zaczęłam
kalkulować. Szybko zerknęłam na zegarek. Była 17:00. Mieliśmy
jeszcze dwie godziny by zdążyć odebrać depozyt. Nie będę
górskim leniuszkiem na pełnej! Krzyknęłam do Damiana, że do
Kazbegi schodzimy na piechotę. Nie był pewien czy dobrze usłyszał,
ale gdy zobaczył że znikam w lesie, wiedział, że żadna dyskusja
ze mną nie ma racji bytu. Odbyło się kilka dantejskich scen
podczas tego zejścia, ale ostatecznie, gdy obaliliśmy dwie
gruzińskie lemoniady, nalewając je sobie do szklanek niczym kolejki
wódki i mieliśmy już przy sobie sprzęt do prysznicowania, mój
„wybryk” został wybaczony.
Urokliwie, prawda? :)
Misthubishi Delica oraz krowy - welcome to Kazbegi!
Rzeka Terek.
Kazbek wciąż w dobrym nastroju.
Do prysznica już niedaleko!
Po
4 dniach przerwy, ponownie zapukaliśmy w drzwi nauczycielki języka
gruzińskiego by przyjęła nas do siebie na nocleg. Na podwórku z
widokiem na kopułę szczytową Kazbeku z dodatkiem wyrzutu górfinek,
delektowaliśmy się kolejną lemoniadą oraz piwem. Odwodnieni
byliśmy po zbóju!
sobota, 18 maja 2019
Stan
oka Damiana zaczął się poprawiać. Po śniadaniu udaliśmy się z
naszym taborem do miejsca skąd odjeżdżają marszrutki (busy) do
Tbilisi. Po 3 godzinach jazdy zameldowaliśmy się w stolicy Gruzji.
Pozostały nam do dyspozycji jeszcze dwa dni, które w pierwotnym
założeniu miały być awaryjne w razie niepogody na Kazbeku.
Zapełniliśmy je zwiedzaniem miasta.
Bye bye Kazbek!
Znając
naturę pogody jaka panuje na Kaukazie, zgodnie stwierdziliśmy, że
nieźle nam się przyfarciło. Mieliśmy bardzo stabilną
sytuację na niebie przez cały nasz pobyt. Kiedy my grzaliśmy się
w kaukazkim słońcu, w majowej Polsce panowała druga połowa
listopada. Załapaliśmy się na meteorologiczną bonanzę, bo gdy po
przyjeździe do Polski dalej monitorowałam yr.no, prognozy wróciły
już do norm. Popołudniowe deszcze/burze były zapowiadane już
prawie codziennie.
A
co z brakującymi emocjami związanymi z Kazbekiem, o których
wspomniałam na początku? Tak jak przypuszczałam, pojawiły się gdy
zaczęła się pisać historia, już tam na miejscu. Mając teraz mały
ogląd jak to wszystko wygląda na żywo oraz że poradziliśmy sobie
z samotną działalnością w zupełnie odmiennym kraju jaki dotychczas mieliśmy okazję poznać - jesteśmy gotowi by zrobić kolejny krok w wysokogórskim świecie!
Super! Po raz kolejny ogromne gratulacje! To zdjęcie z trawersem szczeliny miażdży, z miejsca zostało jednym z moich ulubionych jakie na twoim blogu zobaczyłem :) Pozdrowienia :)
Gratuluję! Już pierwszym zdjęciem mnie rozbroiłaś, bo ja tak uwielbiam osiołki! Widoki przepiękne, Kazbek wciąż na mnie czeka, ale patrząc na Wasz sprzęt i przygotowanie, to nie wiem, czy kiedykolwiek dam radę, poza tym zawsze we dwoje to raźniej... Szczerze Wam gratuluję, bo wspomnień i przeżyć nikt Wam nie ukradnie jak czekana. Swoją drogą to dziwne, że Ludzie Gór dopuszczają się takiego czynu... Czy nadal można ich nazwać Ludźmi Gór? Chyba nie... A pies bazowy przeuroczy, natychmiast zabrałabym go do namiotu ;) Że nie odczuwał choroby wysokościowej, to chyba dlatego, że tyle razy tam na szczycie sobie spał, że się mu psi organizm zakonserwował :) Wspaniała relacja! Ściskam Was mocno :)
Wygląda na to, że maj to całkiem sensowna opcja na Kazbek - mimo wszystko fajniej jest wchodzić z psem i grupką 'czekanopodbieraczy' niż w grupie kilkudziesięciu osób :) Ciekawa sprawa z tym okiem, nie wygląda to jednak na ślepotę śnieżną, skoro okulary lodowcowe były cały czas założone. Są osoby, które przebywając na wysokości ok. 5000 m mają objawy związane z tzw. HAR (high altitude retinopathy), co ciekawe często problem dotyczy tylko jednego oka i niekoniecznie musi być powiązany z innymi symptomami choroby wysokościowej.
Być może to jest właśnie HAR, objawy pasują. Kazbek w maju okazał się być strzałem w dziesiątkę. Patrząc teraz na prognozy (sezon letni) trzeba wyczekiwać na chociaż półdniowe okno pogodowe. W maju też baza meteo była w śniegu i tak jakoś czuliśmy jeszcze bardziej klimat wysokogórski.
Gratuluję zdobycia szczytu! Moje tegoroczne zdobywanie Kazbeka wyglądało inaczej, zapewne trochę łatwiej (w Twoich oczach pewnie byłbym "górskim leniuszkiem" ;-)), ale w końcu nie jestem już trzydziestolatkiem ;-) W każdym razie Mqinvartsveri został w mojej pamięci jako jedna z najpiękniejszych gór i wspomnień. Ta relacja okraszona fotkami dobrze oddaje, co można tam poczuć.
Hej, hej... to nie ja wymyśliłam "górskiego leniuszka" :D Proszę dokładnie przeczytać relację! 😂 A co masz na myśli, że zdobywanie Kazbeka wyglądało inaczej?
Ja przeczytałem dokładnie, owszem, nie Ty wymyśliłaś ten termin, ale tym niemniej pojawił się w relacji ;-) Trafiłem tutaj przez blog Davida a my się wzajemnie "obserwujemy" ;-) u mnie wszystko jest opisane tutaj http://mojasciezkawgory.blogspot.com/2019/08/mqinvartsveri-czyli-lodowyale-wszyscy-i.html Byłem z agencją a nie na własną rękę.
Super relacja jak i wszystkie inne. Byłem w czerwcu na lekko (bez namiotu) i w tym superdrogim schronisku udało się zbić cenę o 50% http://www.kochamnarty.pl/topic/5410-kazbeg-latwy-5-tysiecznik-na-kaukazie/
Czy zdobycie alpejskiego trzytysięcznika dla osoby mieszkającej w Polsce, może być równie proste logistycznie, co wejście na Rysy? Czy przekroczenie magicznej „trójki z przodu” musi wiązać się ze żmudnymi przygotowaniami kondycyjnymi, braniem tygodniowego urlopu, zakupem dodatkowego sprzętu? Czy musi się to wszystko ocierać o wycieczkę mającą w sobie co nieco z wyprawy? Otóż nie! I nie musi to być zaraz „naciągany”, najmniejszy trzytysięcznik, lecz „z krwi i kości” pięknie prezentująca się góra! W dodatku jeszcze nietknięta dobrami cywilizacyjnymi takimi jak wyciągi z całym swoim zapleczem zaburzającymi naturalny krajobraz.
Góry Wałbrzyskie i Kamienne - kto ich nie poznał na własnej skórze, ten będąc pierwszy raz na szlaku, może się mocno zdziwić. Góry te bywają bardzo wymagające, przede wszystkim kondycyjnie. Mimo, że nie przedstawiają dużych wysokości - nie przekraczają bowiem 1000 m n.p.m - to z niejednego piechura są w stanie wycisnąć siódme poty! A to za sprawą występujących w tej części Sudetów bardzo stromych podejść i zejść. Wałbrzych, stanowiący "lokalną stolicę" tych dwóch pasm górskich jest przepięknie położony i otoczony licznymi szczytami, przez które prowadzi zaproponowana przez mieszkańca tego miasta, ambitnie obmyślona trasa - DRABINA WAŁBRZYSKA . Na dystansie ok 80 km, do pokonania jest prawie 4 tys. m przewyższenia, a do zdobycia ponad 30 szczytów! Dla dodania trudności, niejednokrotnie na trasie spotkamy tzw "ściany płaczu", których w tych niepozornych górkach jest całkiem sporo!
Razem z przyjaciółką na początku maja spędziłam tydzień nad włoskim Jeziorem Iseo (wł. Lago d'Iseo). Poniższy post opisuje w jaki sposób zorganizowałyśmy sobie wyjazd oraz przedstawia propozycje i pomysły na ciekawe spędzenie tam czasu - taki swego rodzaju "gotowiec urlopowy" dla wszystkich spragnionych: ekspozycji witaminy D przed lub po sezonie widoków na jedno z ciekawszych połączeń krajobrazowych - jeziora i gór solistów/solistek, par, rodzin, paczek przyjaciół - chcących zmienić trochę klimat i otoczenie górskich trekkingów fanów via ferrat smaku włoskiej pizzy oraz Aperola Spritza zwiedzenia popularnych włoskich miast rowerzystów i fanów rekreacyjnych sportów wodnych "człowieków-jaszczurek" lubiących leżeć plackiem na plaży w pełnym słońcu
Shame on you, Skadi! Kolejny już górski rok mija, a Ty nadal nie znasz czeskich Karkonoszy, bo jak już nadarzy się jakaś okazja by pojechać w tamte strony, to wciąż wałkujesz tylko ich polski wariant. Mniej więcej takie oto zarzuty są mi stawiane przez myśli kłębiące się w mojej głowie. Tak, wstyd! Paradoksalnie to co najbliższe okazuje się być dalekie. Krótki wypad w Rychory spowodował jednak w ostatnim czasie większą mobilizację do tego by w końcu wybrać się na czeską stronę mocy w pełni, a nie tylko w celu co najwyżej wędrowania grzbietem Karkonoszy, gdzie jedną nogą jest się w Polsce, a drugą w Czechach.
Co można napisać - brawo i gratuluję :D Super przygoda! :)
OdpowiedzUsuńDzięki. Trzymam kciuki za wymarzoną pogodę podczas Twojego wyjazdu :)
UsuńSuper! Po raz kolejny ogromne gratulacje!
OdpowiedzUsuńTo zdjęcie z trawersem szczeliny miażdży, z miejsca zostało jednym z moich ulubionych jakie na twoim blogu zobaczyłem :)
Pozdrowienia :)
Te trawers nas trochę zaskoczył. Szkoda, że to ujęcie nie jest zrobione lustrzanką... :(
UsuńFantastyczna wyprawa. Gratulacje za zdobycie szczytu, jak i za świetne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Cześć wkraj'u! Dobrze, że wróciłeś po przerwie! :)
UsuńPięknie opisana impreza. Gratulacje zdobycia szczytu, zdjęciami mnie rozmontowałaś. Motyw z psem na szczycie zamiata, śliczny "futrzak". Bomba!
OdpowiedzUsuńPies zachowywał się jakby monitorował sytuację na Kazbeku. Normalnie powinni mu zainstalować beczkę jaką noszą bernardyny ;)
UsuńGratuluję! Już pierwszym zdjęciem mnie rozbroiłaś, bo ja tak uwielbiam osiołki! Widoki przepiękne, Kazbek wciąż na mnie czeka, ale patrząc na Wasz sprzęt i przygotowanie, to nie wiem, czy kiedykolwiek dam radę, poza tym zawsze we dwoje to raźniej... Szczerze Wam gratuluję, bo wspomnień i przeżyć nikt Wam nie ukradnie jak czekana. Swoją drogą to dziwne, że Ludzie Gór dopuszczają się takiego czynu... Czy nadal można ich nazwać Ludźmi Gór? Chyba nie... A pies bazowy przeuroczy, natychmiast zabrałabym go do namiotu ;) Że nie odczuwał choroby wysokościowej, to chyba dlatego, że tyle razy tam na szczycie sobie spał, że się mu psi organizm zakonserwował :)
OdpowiedzUsuńWspaniała relacja! Ściskam Was mocno :)
Osiołek bardzo domagał się głasków i dobierał się do mojej torebki (nerki) :D
UsuńGraty za szczyt. Foty jak zwykle miażdżą. Pieseł rulez
OdpowiedzUsuńPies był niesamowity! :D
UsuńWygląda na to, że maj to całkiem sensowna opcja na Kazbek - mimo wszystko fajniej jest wchodzić z psem i grupką 'czekanopodbieraczy' niż w grupie kilkudziesięciu osób :) Ciekawa sprawa z tym okiem, nie wygląda to jednak na ślepotę śnieżną, skoro okulary lodowcowe były cały czas założone. Są osoby, które przebywając na wysokości ok. 5000 m mają objawy związane z tzw. HAR (high altitude retinopathy), co ciekawe często problem dotyczy tylko jednego oka i niekoniecznie musi być powiązany z innymi symptomami choroby wysokościowej.
OdpowiedzUsuńByć może to jest właśnie HAR, objawy pasują. Kazbek w maju okazał się być strzałem w dziesiątkę. Patrząc teraz na prognozy (sezon letni) trzeba wyczekiwać na chociaż półdniowe okno pogodowe. W maju też baza meteo była w śniegu i tak jakoś czuliśmy jeszcze bardziej klimat wysokogórski.
UsuńBrawo! Przyjemnie się to czytało. Pies na szczycie pozamiatał - i weź tu ogłaszaj sukces i nadludzki wysiłek jak on tak sobie po prostu tam wlazł.
OdpowiedzUsuńPrawda? A ja jeszcze sobie mentalny warunek postawiłam, że bez Blanca nie porywam się na 5-tysięcznik. 😅
UsuńGratuluję zdobycia szczytu! Moje tegoroczne zdobywanie Kazbeka wyglądało inaczej, zapewne trochę łatwiej (w Twoich oczach pewnie byłbym "górskim leniuszkiem" ;-)), ale w końcu nie jestem już trzydziestolatkiem ;-) W każdym razie Mqinvartsveri został w mojej pamięci jako jedna z najpiękniejszych gór i wspomnień. Ta relacja okraszona fotkami dobrze oddaje, co można tam poczuć.
OdpowiedzUsuńHej, hej... to nie ja wymyśliłam "górskiego leniuszka" :D Proszę dokładnie przeczytać relację! 😂 A co masz na myśli, że zdobywanie Kazbeka wyglądało inaczej?
UsuńJa przeczytałem dokładnie, owszem, nie Ty wymyśliłaś ten termin, ale tym niemniej pojawił się w relacji ;-) Trafiłem tutaj przez blog Davida a my się wzajemnie "obserwujemy" ;-) u mnie wszystko jest opisane tutaj http://mojasciezkawgory.blogspot.com/2019/08/mqinvartsveri-czyli-lodowyale-wszyscy-i.html Byłem z agencją a nie na własną rękę.
OdpowiedzUsuńSuper relacja jak i wszystkie inne.
OdpowiedzUsuńByłem w czerwcu na lekko (bez namiotu) i w tym superdrogim schronisku udało się zbić cenę o 50%
http://www.kochamnarty.pl/topic/5410-kazbeg-latwy-5-tysiecznik-na-kaukazie/
Pozdrawiam serdecznie
Jan